SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Tematy o okolicach Szczecinka oraz innych pomorskich miastach.
GIZIO

SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by GIZIO »

Wspomnienia pewnego Ormowca

W połowie września 1945r.przyjechałem na Pomorze Zachodnie ze swoim bratem i kolegą,Władysławem Sadowskim ze wsi Żadno powiat Dąbrowa Tarnowska województwo krakowskie.Jechaliśmy tydzień,przez Wrocław,Poznań,Krzyż i Wałcz.Z Wałcza piechotą szliśmy do miejscowości Luben,dokąd z bratem mieliśmy skierowanie.Na ulicy Wałcza spotkaliśmy Polaka,który wskazał nam drogę,i tak dotarliśmy do miejscowości Buchenwald(Bukowina),dalej przez Strączno do wsi Luben(Lubno).Z lasu do tej miejscowości było trafić łatwo,bo na każdej krzyżówce leśnej były drogowskazy,wymalowane czarną farbą,na kamieniach,na białym tle.
Podczas tej wędrówki leśnej trzeba było uważać,żeby nie wpaść na minę-pułapkę.Leśnymi drogami doszliśmy do stodoły zapełnionej sianem.Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę.Na poboczach drogi leżały różnego rodzaju skrzynie poniemieckie po pociskach artyleryjskich oraz sprzęt wojskowy;broń,amunicja,mundury i koce.Przed mostem na rzeczce Pilawce była spalona leśniczówka a obok groby czterech żołnierzy niemieckich,bo na nich leżały ich hełmy.przeszliśmy rzeczkę Pilawkę i zza drzew zobaczyliśmy zabudowania,wieżę kościelną i komin gorzelni.Przed wioską odczytaliśmy na tablicy;Luben(obecnie Lubno)
W Lubnie spotkaliśmy koło kościoła Polaka,Jana Klupsia,który szedł z pepeszą na ramieniu i w polskiej rogatywce z orzełkiem na głowie.Poinformował nas,że jest pracownikiem ochrony gorzelni,oraz że we wsi jest już kilku Polaków z bronią,którzy pilnują gorzelni i całej wioski.Zapytany o sołtysa wskazał nam dom koło szkoły i powiedział,że sołtys tam mieszka.W szkole jest zboże,jeść będziecie mieli co,a sołtys ma klucz i rozdziela zboże Polakom-zakończył informację.
Po przyjściu do sołtysa,Mariana Gogoły,przywitano nas bardzo radośnie,bo okazało się,że byliśmy z jednych stron i znaliśmy się dobrze.Żona sołtysa podała gorący posiłek oraz przydzieliła nam jeden pokój do zakwaterowania.Z sołtysem gawędziliśmy do późnej nocy na różne tematy i dowiedzieliśmy się,że jest on komendantem straży gorzelnianej.Mają przydzieloną broń do ochrony ludności polskiej i niemieckiej oraz gorzelni,bo jak się wyraził,tu jeszcze są maruderzy i bandy oraz szabrownicy,którzy napadają i kradną co się da;konie i krowy potrafią nocą uprowadzić.Broń mają przydzieloną od wójta z Dębołęki,który jest pełnomocnikiem rządu na gminę Dębołękę.Sołtys powiedział nam,że w gorzelni produkują spirytus a naczelnikiem gorzelni jest Jasiński,były powstaniec warszawski.
Komendant straży gorzelnianej miał zastępcę,Franciszka Strzelczka,i do pomocy kilku młodych mężczyzn.Poinformowano nas,że jest tu Radziecka Komendantura Wojskowa,a w majątku stacjonuje pluton Wojska Polskiego,którego dowódcą jest kobieta.W gorzelni i w majątku pracują robotnicy niemieccy,oprzątają krowy i konie wojskowe,a żywią się w zbiorowej kuchni na terenie gospodarstwa.
U sołtysa mieszkaliśmy od września 1945 do lutego 1946 r.Wspólnie z nim patrolowaliśmy okolice Lubna,bo czasy były jeszcze niespokojne.Pod koniec października spadł śnieg,ale potem było słonecznie i któregoś dnia z rana przybiegła wystraszona Niemka z miejscowości Omulno i powiedziała sołtysowi,że do jej domu wdarło się kilku nieznanych mężczyzn,którzy przeprowadzili u niej "rewizję" zabierając wartościowsze przedmioty.Sołtys zaprzągł kobyłę do sań,usadowił starą Niemkę na siedzeniu,zabrał 10 strzałowy karabin(tzw."dziesiatoriatka") produkcji radzieckiej.Do mnie powiedział:"masz tu poniemiecką rakietnicę z dwoma nabojami długimi na spadochronach.Jakby co,to pal w górę,to ci w Lubanie zobaczą i przyjdą na pomoc"
Polną droga dojechaliśmy do gospodarstwa koło majątku Omulno i rzeczywiście zobaczyliśmy,że są ślady na śniegu od domu w kierunku lasu.Sołtys,Marian Gogoła był odważny;niejedno w życiu przeszedł,szczególnie podczas okupacji hitlerowskiej w Polsce.Kazał mi pilnować konia,a sam pobiegł za stodołę krzycząc:stój bo strzelam!Ale tamci uciekli.Na postrach wystrzelił w górę.Udaliśmy się w drogę powrotną.Niemce powiedział,że jeśli przyjdą znowu,to ma mu szybciej dać znać.minął tydzień i Niemka ponownie przybiegła z płaczem i powiedziała,że w jej stodole jedni młócą zboże,a inni wyciągają silniki elektryczne i zabierają.Posiadają konia i jest ich czterech.Szybko pojechaliśmy saniami do jej zabudowań.wpadliśmy do stodoły i zobaczyliśmy dwóch mężczyzn,którzy na rozścielonym prześcieradle młócili pszenicę.Starszy młócił,a młodszy zbierał do worka wymłócone ziarno.Sołtys powiedział do mnie:"ty ich pilnuj,jak by co to strzelaj w tyłek,żeby nie uciekli.Ja gonie za tamtymi".I pobiegł strzelając za uciekającymi,którzy mieli trzy załadowane na wózek silniki.Szabrownicy odczepili konia od wózka,pozostawiając silniki elektryczne,a sami skoczyli na niego i przez pola uciekli w kierunku wsi Kłębowiec.Sołtys spisał tych,których ja pilnowałem w stodole z rakietnica w ręku.Zezwolił im zabrać umłóconą pszenicę i zagroził"żebym więcej was ty nie widział".Tamci odeszli bardzo mu dziękując.byli to szabrownicy z Deutsch Krone-tak się wówczas nazywał Wałcz.Silniki elektryczne zamontowane na wózkach kołowych przyczepiliśmy z tyłu do sań i zaciągnęliśmy na podwórko sołtysa.po dwóch dniach sołtys odwiózł te silniki do gminy o oddał je za pokwitowaniem wójtowi w Dębołęce.
Przyszła ostra zima 1945.,mróz coraz większy,trzeba było się postarać o opał.Jeździliśmy do lasu po gałęziówkę i paliliśmy w piecach kaflowych tak,że spaliśmy w dobrze ogrzanym pokoju.a mrozy były siarczyste,temperatura spadała do -25 stopni.mrozy dokuczały,a jeszcze do tego zachorował mój brat na zapalenie płuc.Lekarzy nie było,szpitale nieczynne,więc pozostała ciepła bielizna,okłady i 50 gram spirytusu dziennie"na rozgrzewkę".Sołtys jako komendant straży gorzelnianej otrzymywał miesięcznie 20 litrów"gorzelnianki".Kiedy raz poszedłem z nim po deputat do gorzelni,pokazał mi wartownię i broń ustawioną w pięknym okrągłym stojaku myśliwskim na 10 sztuk broni,wykonanym z jelenich rogów.Stały w tym stojaku:1 fuzja,1 pepesza oraz 3 karabiny typu"mauzer".Po środku wartowni stał duży stół,w kącie leżanka,a obok stołu dwie duże ławy.Było tam dwóch wartowników,którzy rozpalali w piecu kaflowym węglem.Wówczas pierwszy raz w życiu zobaczyłem "aparaturę spirytusową".Napełniwszy spirytusem 20 litrowa bańkę po mleku przywieźliśmy ją do domu.Zjedlismy kolację i spirytus rozcieńczony z wodą wypiliśmy dla zdrowia i kurażu oraz lepszego snu.W środku mroźnej nocy ktoś zaczął gwałtownie dobijać się do..............C.D.N 8)
Szwed
Posts: 265
Joined: 14 Aug 2008, 20:45
Location: Szwecja

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by Szwed »

Super coś z moich stron :D
Chyba go nie lubili że go wysłali przez Strączno do Lubna (dwa razy dalej)
GIZIO

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by GIZIO »

Taaaa.Całkiem możliwe.No to jak twoje rejony,to masz już jedną w skazówkę gdzie warto połaźikować z wykrywką. :wink:
Szwed
Posts: 265
Joined: 14 Aug 2008, 20:45
Location: Szwecja

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by Szwed »

No teren tam ładny, zbieram kasę na piszczywko
GIZIO

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by GIZIO »

W środku mroźnej nocy ktoś zaczął gwałtownie dobijać się do drzwi.Dzieci się pobudziły,a było ich czworo w wieku 6 m-cy do 3 lat.Sołtys zmęczony twardo spał.Jego żona otworzyła drzwi i do domu wtargnęło trzech mężczyzn z bronią w ręku;pytali o sołtysa,twierdząc,że jest im bardzo potrzebny i kazali go obudzić.Sołtysowa obudziła męża.Jeden ze zbirów zaczął wymachiwać szablą nad głową sołtysa i kazał mu siadać na krześle przy stole.Ten z szablą był ubrany w mundur polskiego żołnierza i rozmawiał po rosyjsku.Z pozostałych jeden był ubrany po cywilnemu,drugi w skórzanej kurtce z dystynkcjami kapitana.Czapkę miał okrągłą z gwiazdą armii radzieckiej i pistolet "nagan".Krzyczał"dawaj orużie"(oddaj broń).Ten po cywilnemu trzymał pepeszę i stał spokojnie.Nagle kapitan odebrał pepeszę stojącemu kompanowi i nad głową sołtysa puścił z niej długą serię.Krzyk dzieci,dym,kurz z tynków,smród prochu z wystrzelonych naboi.Uchyliliśmy drzwi do sąsiedniego pokoju i wystawiliśmy 2 lufy karabinowe w kierunku bandziorów.Ci spostrzegli to i wycofali się na podwórze.Jeden z nich powiedział po rosyjsku,że odchodzą bo"u mienia uże patronów niet".Sołtys chwycił za swoją broń spod łóżka i wybiegł za nim strzelając w górę.Napastnicy zbiegli w kierunku,gdzie był poniemiecki majątek.Następnego dnia zameldował o tym do "starszyny"w Komendanturze Radzieckiej,która urządziła poszukiwania bez rezultatu.Następnego dnia sołtys zapytał nas,skąd mamy te "mauzery"co leżą pod leżanką.Brat mój,chociaż chory miał dobry pomysł.Znalazłszy karabiny schował je po leżankę"na wszelki wypadek" i w tym zagrożeniu przydały sie nam.
5 marca 1946r.przyjechała nasza rodzina do PUR w Wałczu.Sołtys swoim koniem pojechał do Wałcza i przywiózł ich razem z bagażami.Przydzielił nam domek jednorodzinny nr 5 w Lubnie.Przez wójta w Dębołęce załatwił niezbędne formalności i od tej chwili zaczęło się nam żyć trochę lepiej.Wiosną 1946 r.brak było mięsa,więc pożyczyłem psa od Mariana Gogoły i poszedłem do lasu na króliki.Wziąłem francuski karabin,8 sztuk amunicji i dotarłem do majątku w lesie.Oddaliłem się od domu około 4 km,a przedtem nikomu nie powiedziałem gdzie idę.Po przejściu przez mająteczek szedłem dalej polaną leśną wzdłuż rzeczki Pilawki.Pies gdzieś mi się zawieruszył.kiedy stanąłem obok małego wzniesienia zobaczyłem,że około 50 m za polaną,w zagajniku pala się dwa ogniska nad którymi wiszą kociołki do gotowania jedzenia a wokół kilku uzbrojonych żołnierzy niemieckich.Przetarłem oczy nie wierząc im,ale widząc,że to nie zjawy zacząłem ich obserwować.Byli ubrani w panterki maskujące używane przez żołnierzy "Wehrmachtu" i zarośnięci.Było około dziewiątej rano,słońce dogrzewało,trawa na polanie była rudawa,śniegi dawno stopniały a oni mieli ubiory zimowe.z jednej strony panterki były koloru białego i niektórzy byli byli ubrani na ta stronę koloru maskującego.Tak się wystraszyłem,że nie mogłem kroku zrobić,ani w przód ani w tył.Oprzytomniałem i ze strachu karabin schowałem pod kurtkę-i bez zwrotu w tył wycofałem się.Przy zabudowaniach dałem drapaka na całego i biegłem aż do Radzieckiej Komendantury Wojskowej,gdzie zameldowałem co trzeba starszynie.Następnie poszedłem do domu.Po jakimś czasie z Wałcza przyjechały dwa"ZISY" milicji i za Piecnikiem była strzelanina.Zabito tam wówczas jednego z bandytów w niemieckicm mundurze.
Świadkiem tego zdarzenia był Józef Demski,były pracownik SB w Wałczu.opowiadał mi o tej akcji po latach.Niemiecki"żołnierz"miał jeden but okręcony drutem,bo mu się zelówka oderwała,a naszywki na mundurze miał"feldfebla".W tym czasie pełnił funkcję w trafostacji elektrycznej przy lesie koło Mirosławca członek ORMO Józef Kapera.Do tej trafostacji w nocy chcieli wtargnąć,chyba w celu dokonania sabotażu,jacyś osobnicy.Widział,że po schodach do piwnicy gdzie dyżurował,wchodzą ludzie w długich butach.Krzyknął"Stój bo strzelam" i po oddaniu strzału banda wycofała się do lasu.Powiadomił o tym telefonicznie Posterunek MO w Mirosławcu i Wałczu.Pomimo pościgu podjętego przez funkcjonariuszy MO i ORMO,banda uszła do lasu.
W kwietniu 1946 roku wojsko przekazało majątek władzom cywilnym,które wyznaczyły na administratora Zielińskiego.Majątek otrzymał nazwę Państwowe Nieruchomości Ziemskie Zespół Łubno powiat Wałcz.Administracja zarządu,bo tak się to nazywało,miała siedzibę w majątku Łubno.
Ja w owym czasie wspólnie z Janem Klupsiem,byłem zatrudniony jako robotnik sezonowy do pilnowania mienia majątku.Pilnowaliśmy na zmianę stogów ze zbożem w Łubnie i Piecniku i sam majątek Piecnik przed szabrownictwem i kradzieżą.Posiadaliśmy początkowo jedną pepeszę na dwóch,ale broń tę trzeba było zdać na Posterunku MO w Dębołęce komendantowi Chojce.Broń mógł posiadać jedynie zarządca majątku-i to broń długą,poniemiecką .Pozostali musieli broń zdać,zgodnie z zarządzeniem władz do końca roku 1946.W czerwcu przyjęto mnie do pracy na stanowisko pomocnika traktorzysty,a po kursie-na traktorzystę.Gorzelnie majątku zamknięto z powodu braku ziemniaków.Straż gorzelnianą rozwiązano,wartownicy przeszli do pracy w majątku.Trzeba było organizować nowe życie i prace w majątku.Brak było rąk do pracy i sprzętu rolniczego.Wojsko przekazało nam jeden ciągnik "lanz-buldog"na gumowych kołach i dwa ciągniki na kolcach.W majątku przeszkolono nas na traktorzystów i pomocników traktorzystów.
W dzień pracowaliśmy w polu,a wieczorami uczyliśmy się.Trzeba było nadto jeździć w teren,wyszukiwać maszyny rolnicze i montować w majątkowym warsztacie,bo taki powstał.Remontu maszyn dokonywali niemieccy robotnicy pod naszym nadzorem;trafiały się sabotaże.Niejednokrotnie przy orce traktorami zdarzały się wypadki,bo coś nie było przykręcone,odpadały koła lub lemiesze.Jako 16 letni traktorzysta jeździłem w transporcie,a na pomocnika przydzielono mi Jana Klupsia.Do pracy przeładunkowej przydzielono nam dwóch b.niemieckich żołnierzy,jednego pilota z Piły a drugiego z Wehrmachtu.Byli to ludzie młodzi,zaledwie 19-20 lat,ale pracowali dobrze,niejednokrotnie po 16 godzin na dobę.Brak było przyczep traktorowych.Pod Chrząstkowem w rowie leżała przyczepa cyrkowa z budą,więc ją ciągnikiem przyholowałem.Stolarz Niemiec Omielewski obciął budę i już była gotowa przyczepa.Rozwoziliśmy nią węgiel ze stacji PKP w Wałczu po gorzelniach w miejscowościach Rudki,Lubowo.Motarzewo,Kłębowiec.Tu poznałem członka ORMO,Piotra Gregorowicza,który był palaczem w gorzelni,a późniejszych latach służył w MO
Latem 1946r............C.D.N. 8)
pwk
Posts: 82
Joined: 04 Jun 2009, 20:24

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by pwk »

Wielu osadników na naszych terenach to przesiedleńcy ze wschodu .Babcia opowiadała że przy rejestracji pytano gdzie chcą jechać , a potem i tak zawieźli wszystkich w jedno miejsce
Attachments
Schowek01.jpg
Schowek01.jpg (214.31 KiB) Viewed 13195 times
GIZIO

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by GIZIO »

Latem 1946 r.napływała na teren ludność z całej Polski oraz osadnicy zza Buga.Domy,które do tej pory stały puste,zaczęto zasiedlać i każdy jak mógł tak się zagospodarzył.Na polach i szosach stało dużo spalonych pojazdów;trzeba to było wszystko uprzątnąć z pól i łąk,bo ziemia musi rodzić.Brak było przyczep do transportu.Jeździliśmy pod Mirosławiec,na szosie stało 12 czołgów,odkręcaliśmy z tych rozbitych czołgów koła i przykręcaliśmy je do przyczep ciągnikowych-i tak się organizowało życie i nowy transport w rolnictwie.Przy drogach leżały w rowach poniemieckie ciągniki,które "lebiotkami" wciągaliśmy na przyczepy i przywoziliśmy do naszych warsztatów naprawczych.Z trzech ciągników składaliśmy jeden "na chodzie".Pamiętam,jaka to była radość,kiedy znaleźliśmy ciągnik"lanz-buldog" na gąsienicach 55"PS".Ciągnik był pomalowany na żółto,jak ciągnik wojskowy "Wehrmachtu",siedzenie na dwie osoby;zapłon na benzynę i przełącznik na ropę.Mógł ciągnąc 5 skibowy pług,bardzo często używano go do młócki.Jeździł nim Stanisław Płowiak.W czasie jego urlopu miałem zaszczyt i ja nim 12 dni pojeździć,a nawet zrobiono nam wówczas zdjęcia,gdyśmy orali pole w Lubnie.Pierwszy jechał ciągnik na gąsienicach,a za nim 3 lanz-buldogi na kolcach.Jesienią otrzymaliśmy nowe ciągniki amerykańskie na naftę,w darze,jak to się mówiło,z "UNRRA".Były to ciągniki szybkie,ale bardzo słabe,bo tylko dwie skiby na raz mogły orać.Używaliśmy ich do lekkiej pracy w polu i w transporcie.
Przy Posterunku MO w Dębołęce powstała organizacja zwana "Przysposobienie Wojskowe".Uczono nas posługiwania się bronią,strzelania oraz musztry wojskowej.Ćwiczenia przeprowadzał komendant z Dębołęki.Wyposażono nas w karabiny francuskie z pierwszej wojny światowej.W Lubnie było nas zrzeszonych około 20 chłopaków,przeważnie traktorzystów.mieliśmy własną wiejska kapelę;harmonię,skrzypce i bęben.
Jesienią 1946 roku przyszło zarządzenie o przesiedleniu ludności niemieckiej za Odrę.Woziłem ich na kolej w Wałczu.Zima 1946-47 roku była bardzo mroźna;brak opału,gorzelnie niektóre z tego powodu nie pracowały.W parku w Lubnie ścinaliśmy świerki i sosny na opał dla ludzi mieszkających w majątku.Wojsko z majątku wyjechało,jedynie w Górnicy i Karsiborze pozostali żołnierze w pałacu na kwaterach.Później ich zdemobilizowano i część z nich przeszła do pracy w tych majątkach,a część wyjechała.
Wiosną 1947 r.,kiedy wysiedliliśmy pozostałych Niemców,nadeszły transporty z ludnością ukraińską z Bieszczad,z akcji"W".Ludzie posiadali dużo broni.Milicja na dworcu kolejowym w Wałczu robiła przeszukania,znajdując w końskich korytach(żłobach)- z podwójnym dnem-porozbierane karabiny,a w workach ze zbożem amunicję i pistolety.Przy każdym transporcie na ciągniku jeździł z traktorzystą milicjant.PGR zapewniły transport.Ja byłem przydzielony do tej ekipy i ciągnikiem rozwoziłem dwoma przyczepami te ludność do miejscowości Budy,Mirosławiec,Wołowe Lasy,Mielencin,Miłogoszcz,Zdbice i Nadarzyce.Trudno się było z nimi dogadać bo mówili po ukraińsku.Co ciekawe-między nimi nie było młodzieży,tylko sami starcy.Jak się później okazało,to w czasie akcji"W" w Bieszczadach każdą osobę ,która należała do UPA zatrzymywano tam na miejscu na przesłuchania i dopiero później przyjeżdżali do swoich rodziców.Akcja"W" trwała latem 1947r.przez okres około dwóch miesięcy.pamiętam,że między ludnością polską a ukraińską powstały antagonizmy w niektórych miejscowościach,ale z biegiem lat te sprawy się unormowały.
W 1948 roku"Przysposobienie Wojskowe"przekształciło się w organizację"Służba Polsce".Umundurowano nas na wzór wojskowy i dwa wagony naszych na stacji PKP w Wałczu doczepiono do transportu,którym jechała szczecińska Brygada SP do Warszawy celem jej odbudowy.Do Warszawy dojechaliśmy szczęśliwie.Stolica leżała cała w gruzach,aż serce ściskało.My ze szczecińskiej Brygady SP przez miesiąc pracowaliśmy przy odgruzowaniu Starego Miasta.Spaliśmy w namiotach nad Wisłą,po wodę chodziliśmy z kotłami na Cytadelę.Ja trzymałem się mego kolegi,Jana Klupsia,ponieważ był trochę starszy ode mnie i był dowódcą drużyny.Dziennie trzeba było wypracować 130 procent normy,a niektórzy wypracowywali 138.Tych umieszczano na tablicy przodowników pracy Brygady Socjalistycznej.
Po powrocie z warszawy do Wałcza przeszliśmy do pracy w rolnictwie,w zespole PNZ Łubno.Latem 1948 r.wstąpiłem do PPR,a mój kolega do PPS.Nasza komórka PPR liczyła wówczas przy zespole PNZ 24 członków,a PPS 19 członków.Do partii przyjmowano najlepszych pracowników:traktorzystów,mechaników,robotników;do PPS przyjmowano pracowników biurowych i robotników.Legitymację PPR trzymałem w domu,bo trafiały się przypadki,że bandyci(DLA MNIE PRAWDZIWI POLACY I ŻOŁNIERZE,A NIE ŻADNI BANDYCI-Giźio) reakcyjnego podziemia,kiedy złapali na drodze PPR-owca,to kazali mu legitymacje zjeść.Byłem przodującym traktorzystą,nie bałem się niczego(to też ciekawe,bo legitymacje chował,aby przypadkiem jej nie zjeść w spotkaniu z prawdziwym Wojskiem Polskim.Prawdziwy Gieroj-Giźio :twisted:) jeździłem w transporcie ciągnikiem po całym powiecie wałeckim.Rozładowaliśmy na stacji PKP Wałcz-Raduń wagony z węglem i nawozami sztucznymi.Zawiadowca tej stacji był Chlebowski,który z opaską biało-czerwoną i z mauzerem na ramieniu pilnował dzień i noc dworca kolejowego.Był on członkiem ORMO.Traktorzyści z PNZ musieli raz w tygodniu pełnić wartę przy pilnowaniu majątkowych stogów ze zbożem bo trafiały się przypadki sabotażu.Podpalano nie tylko stogi,ale i pełne stodoły.Niejednokrotnie trafiały się..........C.D.N
Attachments
Jeden z licznych przykładów komunistycznej radosnej twórczości.<br /><br />Tak PPR realizowała program zjednoczenia narodu...<br /><br />Fizyczna eksterminacja żołnierzy antykomunistycznego podziemia nie wystarczała komunistom. Dobrze wiedzieli, że z ofiary ich życia może w przyszłości powstać mit, z którego nowe pokolenia Polaków będą czerpały siłę do walki z komuną. I właśnie dlatego zabitych czy też zamęczonych partyzantów potajemnie chowano w dołach kloacznych, na torfowiskach, na wysypiskach śmieci... Tak, by nie pozostał po nich nawet krzyż na mogile.
Jeden z licznych przykładów komunistycznej radosnej twórczości.

Tak PPR realizowała program zjednoczenia narodu...

Fizyczna eksterminacja żołnierzy antykomunistycznego podziemia nie wystarczała komunistom. Dobrze wiedzieli, że z ofiary ich życia może w przyszłości powstać mit, z którego nowe pokolenia Polaków będą czerpały siłę do walki z komuną. I właśnie dlatego zabitych czy też zamęczonych partyzantów potajemnie chowano w dołach kloacznych, na torfowiskach, na wysypiskach śmieci... Tak, by nie pozostał po nich nawet krzyż na mogile.
olbrz_zap_karz.jpg (77.49 KiB) Viewed 13012 times
GIZIO

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by GIZIO »

Niejednokrotnie trafiały się przypadki,że z obory komuś krowę w nocy skradziono.Taki przypadek miał miejsce w Łubnie,gdzie osadnikowi wojskowemu w nocy skradziono cztery młode jałówki.Grasowały bandy rabunkowe i watahy szabrowników,ginęły maszyny rolnicze a nawet ciągniki.w naszym majątku państwowym wzmocnio nocne warty,zamykano na noc bramy.Jeden stróż pilnował bram,a drugi uprzęży konnej w oborze.bo i konie i uprząż ginęła.
Kiedy dokonano w Polsce wymiany pieniędzy,do majątku Łubno przyjęto nowego kasjera,z którym pojechałem do banku w Wałczu po nowa gotówkę na wypłatę dla pracowników PGR Łubno.Samochód poniemiecki,bo takim jeździłem,zaparkowałem przy placu ZWM i czekałem na kasjera.Oo wieczora nie mogłem się na niego doczekać.Zgłosiłem do PUBP przy ul.Żymierskiego,że mi kasjer z gotówką zginął.Na dyżurce byli funkcjonariusze UB Antowiak i Nalepa,którzy kazali mi jechać do domu i zameldować o tym"panu administratorowi"Tarnowskiemu.Na drugi dzień kasjera zatrzymano u jego kochanki w Wałczu przy ul.Warszawskiej i osadzono w areszcie.Jak się później okazało,część pieniędzy zdążył przepić;resztę odzyskano.
W latach 1950-51 grasowała w okolicy banda rozbójników,złożona z ludzi,którzy przyjechali do "pracy" w PGR Jabłonkowo.Składała się z sześciu młodych osób.Meldowałem komendantowi Posterunku MO w Dębołęce,że ci ludzie jeżdżą majątkowym konnym wozem po zabawach i bez dania racji bija traktorzystów.Pamiętam wybryk,jaki miał miejsce w Łubnie.Na zabawie pobili wówczas traktorzystę Józefa Szatkowskiego,Józefa Górniewicza i Kazimierza Wiśniewskiego.Bandyci do rozboju używali prętów stalowych i noży.Funkcjonariusze MO z Dębołęki latem 1951 roku zlikwidowali tę bandę.W Łubnie przepracowałem do roku 1959 jako traktorzysta,a później jako kierowca samochodowy.Na wskutek rozwiązania zespołów PGR,służbowo przeniosłem się do pracy w Wałczu.
Do pracy społecznej ponownie włączyłem się w 1962 roku przy komendzie Powiatowej MO,a w roku 1963 otrzymałem legitymację ORMO.zaczynałem pracę w ORMO od dowódcy drużyny do dowódcy plutonu,a później byłem komendantem jednostki miejskiej ORMO i dowódcą Oddziału Zwartego ORMO(1970-1982r.)W stanie wojennym byliśmy skoszarowani i pełniliśmy służbę jako pluton Oddziału Zwartego ORMO dzień i noc.Była to ciężka służba.W"trzaskający mróz"-25stopni-pełniliśmy służbę patrolową po 12 godzin na zmianę,ale ład i porządek na terenie naszego miasta Wałcz utrzymywaliśmy wzorowo.Członkowie ORMO wspólnie z funkcjonariuszami MO wyłapywali"malarzy ścian",którzy malowali hasła antypaństwowe oraz ulotkarzy,którzy wkładali do skrzynek listowych-domowych,ulotki antypaństwowe.


Zygmunt Kwiatkowski członek ORMO z Wałcza.
GIZIO

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by GIZIO »

Bobolice w Polsce Ludowej.

Po wyzwoleniu Bobolic,weszły one w skład powiatu koszalińskiego,tracąc na skutek zniszczeń wojennych prawa miejskie.Już w maju rozpoczęto w powiecie organizację władz gminnych.Do pierwszych gmin,w których zorganizowano administrację należały Bobolice.Utworzono Zarząd Gminy,którego pierwszym wójtem został Mieczysław Tomecki.
Do najpilniejszych spraw jakie stały przed władzami gminnymi w pierwszym okresie należało usuwanie śladów niemczyzny i nadawanie ulicom polskich nazw.Bobolice już w maju 1945roku otrzymały polska nazwę.ważnym zadanie było zorganizowanie polskiego osadnictwa.Trzeba było przejmować i zabezpieczać zakłady pracy,organizować handel i usługi,służbę zdrowia i oświatę.Zapewnienie ładu i bezpieczeństwa należało do spraw najważniejszych.
W początkowym okresie osadnicy osiedlali się w samych Bobolicach i najbliższej okolicy.
W kwietniu 1945 r.jest w mieście trzech Polaków byłych jeńców wojennych,którzy pracowali u Niemców;Tomasz Brzozowski,Bronisław Kubisz,Michał Tworkowski.7 maja z grupą pocztowców przybywa z Bydgoszczy Wiktor Michalski,delegowany do uruchomienia poczty.Kazimierz Ziółkowski uruchamia pierwszą piekarnię,a Marcin Bzodek z Krotoszyna organizuje posterunek MO.Powstaje punkt etapowy Państwowego Urzędu Repatriacyjnego.Osadnikom przydziela się żywność na 48 godzin i mają oni możliwość korzystania ze stołówki.
Do 30 czerwca 1945r.na terenie miasta osiedliło się 18 rolników oraz jeden piekarz i rzeźnik.Już w lipcu tego roku ludność gminy wynosiła 3946 mieszkańców z tego 3870 Niemców i 76 Polaków.
Kierownik szkoły Henryk Jagoszewski sprowadza osadników z województwa warszawskiego.15 października powstaje spółdzielnia"Robotnik" świadcząca usługi budowlane i ślusarskie.
Ważną rolę odegrało osadnictwo patronackie Gniezna.Pod koniec listopada 1945 roku przybywa 844 osadników.Jednocześnie stale przybywają transporty repatriantów z Wileńszczyzny i Nowogródczyzny.
W ramach osadnictwa parcelacyjnego przybyła znaczna grupa osadników z woj.kieleckiego.Wiosną 1947 roku na teren gminy zaczęły przybywać transporty przesiedleńców z akcji"W",których na terenie gminy osiedliło się łącznie 274 rodziny.pochodzili z Chełmna,Leska,Sanoka.Osiedliła się grupa byłych wojskowych,którzy walczyli w szeregach 1 i 2 Armii WP.
W końcu 1948 zakończona została akcja przesiedlania ludności niemieckiej za Odrę.

Bernard Górski wspomina-Bobolice po wyzwoleniu robiły przygnębiający widok ze względu na ogromne zniszczenia.przydzielono mi gospodarstwo rolne,ale rychło okazało się,że jest ono już własnością wojska i musiałem zrezygnować z rolniczego zawodu.Znalazłem mieszkanie i podjąłem pracę na organizującej się poczcie.Pierwszym budynkiem przekazanym władzom polskim był gmach poczty,na którym 10 maja 1945 r wywiesiliśmy pierwszą w Bobolicach urzędową biało-czerwoną flagę.W uroczystości brało 27 Polaków stałych mieszkańców miasteczka.13 czerwca zostały przekazane inne obiekty m.in.budynek gminy.W czerwcu wójtem został Tomecki.
Bobolice stały się miejscem ostrej walki politycznej.Z rąk przeciwników władzy ludowej zginęli działacze partyjni Kowalski i Doraczyński.
User avatar
bublitzman
Posts: 31
Joined: 20 Dec 2008, 16:18
Location: Bobolice/Bublitz

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by bublitzman »

dziękować :D
GIZIO

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by GIZIO »

Słupsk 1945 - 1947 (Wspomnienia)


Są to wyrywkowe wspomnienia jednego z kolegów z forum PFE.Za jego pozwoleniem przedstawiam je tutaj.Giźio 8)

Mieszkałem w Słupsku w latach koniec kwietnia 1945 r. do 1947. Mam miłe wspomnienia i wiedzę z tego okresu. Napływ ludności, organizacja życia, wysiedlenie mieszkańców niemieckich, pierwsze referendum, wybory do sejmu.

Do Słupska przyjechałem wraz z moim Ojcem w pierwszej połowie kwietnia. Ojciec mój został skierowany do pracy. Sam dojazd zajął nam około trzech dni. Trochę pociągiem, no może większą część drogi, trochę samochodami, łapanymi na drogach, nieraz po kilku godzinach oczekiwania, aż ktoś się zlituje, zatrzyma i zabierze. Najgorszym odcinkiem do pokonania w wielkim strachu, był drewniany most przez Wisłę w Toruniu. Pociąg przejeżdżał w ślimaczym tempie. Można było zejść na pobocze i iść równo z pociągiem. Most bujał się na strony. Woda przeciwpożarowa w beczkach stojąca na poboczu , wylewała się z beczek. Ja wlazłem na dach wagonu, ponieważ uznałem że w razie katastrofy spadnę z dach pociągu do wody i tym się uratuje. Siedzący pasażerowie stłoczeni wewnątrz wagonów, nie mieliby takich szans. Do Słupska dotarliśmy późnym wieczorem. Nocowaliśmy na dworcu, jak wielu innych podróżnych. W rozmowie z nimi dowiedzieliśmy się że jedni wyjeżdżają do Polski inni właśnie przyjechali z Polski. Za pracą. Noc była bardzo chłodna. Nie można było zasnąć. Z dalszych rozmów dowiedzieliśmy się, że niemieckie wojska opuściły Słupsk na początku marca 45 roku. Bez boju, bez zniszczeń w mieście. Nie zdołali nawet wyburzyć obiektów strategicznych, czy zakładów przemysłowych. Ucieszyliśmy się słysząc takie opowieści. Źródłem wiadomości byli Polacy wywiezieni do Słupska "na roboty", w czasie wojny. Oni naprawdę dużo wiedzieli i widzieli. Nad ranem dotarły do nas opowieści o najgorszym. O zniszczeniu Starego Miasta. Po prostu spaleniu miasta przez wojska armii czerwonej. Zbombardowaniu części dworca kolejowego z dział i moździerzy. Prawdopodobnie dla statystyki. Wówczas jeszcze tego nie rozumiałem. Jak to możliwe. Przecież to Nasi przyjaciele. I wiadomo już było że to Nasz kraj, Polska ziemia. Zniszczenia oszacowaliśmy po kilku dniach. Mogliśmy tylko rozpaczać, lub nawet wyć. Ale po cichu.
Pracę rozpoczęliśmy od dziś, pracowaliśmy co dzień, w niedziele i świata. Praktycznie 24 godzin na dobę. Spanie na wygodnych poniemieckich kanapach dawało szybki wypoczynek. Oczywiście stojących w biurach. Po kilku tygodniach, zaczęliśmy urządzać mieszkania i sprowadzać rodziny z dotychczasowych miejsc zamieszkania. Pod koniec maja45r. na dworcu PKP witałem wraz z Ojcem Mamę, moje trzy siostry i jedynego brata. W Słupsku pachniało już domem rodzinnym, Zaczął się dla mnie i wielu mieszkańców inny świat.

Pierwszym przybyszom do Słupska od razu mieszkań nie przydzielano. Musieli jeszcze trochę poczekać. Na powstanie odpowiednich Urzędów, na zatrudnienie urzędników. Na razie korzystano z pomocy kilku pracowników PUR-u, pracowników komitetu PPR.. Proszę pamiętać że jeszcze nie przeprowadzono przesiedleń mieszkańców niemieckich. Dlatego w większości mieszkało się wspólnie. Z rodzinami niemieckimi. Nie słyszałem o skargach na Niemców lub Niemców na Polaków w czasie wspólnego zamieszkania. Z chwilą rozpoczęcia przesiedleń przybywało mieszkań do zasiedleń Polakami. Teraz kilka osób dopełniało ewidencji, teraz już kierowano przyjezdnych do odpowiednich mieszkań. W pobliże miejsca podjętej pracy. Pytasz o "partyzantkę". Może to i była partyzantka. Myślę że jednak jakoś ukierunkowana i ona w tym czasie zdawała egzamin. Nie myślę że to miało jakieś ujemne konsekwencje w tej chwili. Może w przyszłości, ale teraz tą nie wielką garstką ludzi nie można było lepiej. Tak, mieszkania po wyjściu rodzin niemieckich zostały z wyposażeniem. I nie tylko. Szafy były pełne ubrań, a w piwnicach worki obuwie. Trudno to opisać ale w mieszkaniach było więcej jak "wszystko". Rodzinom niemieckim wolno było zabrać to co uniosą osobiście. Ewentualnie ręcznym wózkiem. Punkt zbiorczy, przed odprowadzeniem wysiedleńców na dworzec do wagonów był przy ulicy Wojska Polskiego nie daleko fabryki maszyn. Mieli oni cały czas naszą ochronę, nawet zbrojną, ponieważ już pojawiły się elementy, nazwane "SZABROWNIKAMI" i inni rabusie.

Kilka słów o sobie. Prowadzenia samochodu nauczyłem się już w 1942 roku kiedy przez okupanta zostałem zagoniony do roboty w majątku rolnym do pracy w kuźni i orki traktorem "lanz buldog" ps 45. W Słupsku przydałem się jako jeden z nielicznych z umiejętnością prowadzenia samochodu. Po wyremontowaniu Opla p/4, a później "Adlera" 6cyl. zostałem zatrudniony jako kierowca w Komitecie Powiatowym PPR. Oczywiście zakres czynności był dużo szerszy: ochrona budynku i ludzi tam zatrudnionych, pisanie referatów na maszynie/chyba remington/ zaopatrzenie rożnych stołówek, konserwator wszystkiego od prądu do kanalizacji. Organizowanie życia młodym przybywającym z rodzinami, zakładanie harcerstwa /jeszcze przedwojennego/ wspólnie z nieżyjącym już Eligiuszem LASOTĄ, założycielem tygodnika "PO PROSTU", oczywiście ZWM również. w lutym 1946 roku powstaje nawet ORMO . W kwietniu 1947 zostałem skierowany do Oficerskiej Szkoły WP. Do Słupska już nigdy nie wróciłem. Czego bardzo żałuje.


Byłem na jednej z pierwszych narad u Sekretarza Powiatowego. Rozumiałem że Ci ludzie przysłani tu do zarządzania "zagospodarowaniem" Ziem Odzyskanych, nie bardzo wiedzą jak, się do tego zabrać. Narada trwała dość chaotycznie, ponieważ okazało się że jednak każdy z uczestników narady ma swoje własne i gotowe plany. Nie było żadnych urzędów, posterunku policji, szkół, przedszkoli czy żłobków. Nie było przecież sklepów, gdzie można się było zaopatrzyć w jakąkolwiek żywność, napoje czy papierosy. Nikt się jednak nie spodziewał że jutro rano na pewno będzie dostawa świeżego pieczywa, mleka czy dla dzieci jakich frykasów. Jedynie na końcu al. Wojska Polskiego po lewej stronie urzędował PUR czyli popularny w tym czasie przedstawiciel władzy w ternie Państwowy Urząd Repatriacyjny. Narada trwała dosyć długo. Siedziałem przy maszynie i czekałem na konkretne ustalenia aby je uwiecznić, przepisać na zdobycznym papierze, nieraz na odwrocie papieru zapisanego po niemiecku. Jednym z pierwszych punktów priorytetowych było zorganizowanie żywności dla ludności już osiadłej i przybyszów przyjeżdżających już w większych grupach. Specjalistą od zaopatrzenia został wyznaczony wielofunkcyjny człowiek, zatrudniony w Komitecie jako dozorca, konserwator, konwojent i teraz zaopatrzeniowiec. Nazywał się Walter i pochodził z ziemi kaszubskiej. Dobrze mówił po polsku. Niemiecki znał z urodzenia. Mieliśmy jeden samochód osobowy, adler, sześciocylindrowy, bez siedzeń wewnątrz, bez dachu nad głowami, ponieważ był kiedyś kabrioletem. Teraz służył kilku osobom do jazdy "w teren". Ja prowadząc ten samochód siedziałem na kanistrze , oczywiście pełnym benzyny, zdobycznej o "ruskich".Do spraw zaopatrzenia zdobyliśmy z Walterem Poczciwego Konia i furmankę. Wyścieliliśmy wóz słomą, "uzbroiliśmy" siebie i furmankę w dwa karabiny mauzer i dwie parabelki,spory koszyk amunicji i tak pojechaliśmy w pierwszy rejs za zaopatrzeniem. Na wioski gdzie jeszcze zamieszkiwali gospodarze niemieccy. O zdobywaniu żywności następnym razem. Teraz tylko powiem, że nie wolno nam było zabierać niczego, czy "konfiskować". Mogliśmy za to "stracić posady"

Późną jesienią 1945 i wiosną 1946 roku na lotnisko w Jezierzycach Słupskich, kilkanaście kilometrów na wschód od Słupska, zaczęły lądować amerykańskie samoloty wojskowe. Były to różne samoloty, małe, duże i potężnie wielkie. Samoloty które kilka miesięcy temu walczyły w powietrzu na frontach II wojny Światowej. Można powiedzieć że jeszcze ciepłe silniki. Niektóre podziurawione od kul wroga. Był to dar Rządu amerykańskiego dla Narodu polskiego. Maszyn tych było około setki. W tym czasie do władz powiatu dotarły informacje, od zamieszkałej już polskiej ludności, o zorganizowanych grupach bojowych przemieszczających się po okolicach. Zorganizowaliśmy rozpoznanie gdzie ustalono że są to niedobitki żołnierzy armii niemieckiej. Po jakimś czasie ustalono że to po prostu "WERWOLF". Musieliśmy szybko rozpoznać teren powiatu, ze szczególnym zwróceniem uwagi na bunkry, schrony i inne miejsca umożliwiające kryjówkę band i dokonywanie niespostrzeżonych wypadów. Jednym z pierwszych miejsc które WERWOLF zaatakował, było właśnie lotnisko w Jezierzycach Słupskich. Mieliśmy tam już ochronę. Może nam się tak wydawało. Teren wielohektarowy, brak oświetlenia, środków łączności, środków poruszania się, brak jakiegokolwiek doświadczenia. Było nas pięciu, czasami trzech, czasami sześciu. Byliśmy wszyscy młodzi. Od 16 do 20 lat. Mieliśmy dużo broni i amunicji, bardzo dużo. Myślę że to nas usposabiało,że damy sobie na pewno radę w razie napadu. No i odparliśmy. Kilkakrotnie Werwolf atakował nasze lotnisko i próbował zniszczyć co się da. Jednak nasza determinacja zwyciężyła. Tym razem. I następnym. Bandy Werwolfu gromiono coraz większymi siłami, doświadczonymi ludźmi, niemal prosto z frontu. Ale jednak to były ciężkie dni. Trwało tak prawie cały 46 i prawdopodobnie 47 r. również.


Pociągi na stacji SŁUPSK przyjeżdżały częściej, dwa razy w tygodniu, potem coraz częściej i częściej. A za tym i ludzi przybywało coraz więcej i więcej. W czerwcu zgłosił się człowiek który pasował nam do obsadzenia go na stanowisko Komendanta Służby Ochrony Kolei. Był to człowiek inteligentny o nazwisku M. Nazwisko ukryję, chociaż pamiętam, ponieważ nie konsultowałem czy sobie życzy podania nazwiska do publicznej wiadomości. Został mianowany Oficerem z poleceniem zabrania się do pracy już od dzisiaj. Na Strażników już mieliśmy kilku chętnych. Od kilku dni już "pracowali" przy pilnowaniu dworca i wielu pomieszczeń dworcowych, oraz drobniejszego dobytku przynależnego do stacji kolejowej. Sprawa Ochrony dobytku kolejowego została rozwiązana. Komendant Pan M. w 1946r. opuścił Słupsk i wyjechał do Warszawy gdzie objął wysokie stanowisko w turystyce. Później dotarła do mnie wiadomość, że Pan M. wyjechał "na kontrole" swoich zagranicznych placówek do Stanów. Prawdopodobnie kontrolował je do końca swoich dni.
W którymś innym transporcie wyłowiłem kilku, jak się później okazało, zdolnych mechaników samochodowych. Teraz uruchamiamy piękną hale na warsztat samochodowy. Samochodów do remontu jest dużo. Nie ma za to części, narzędzi. Polak to jednak człowiek operatywny i po kilku dniach mamy wyremontowany pierwszy samochód OPEL P4

W Słupsku na Alei Wojska Polskiego mieszkało dwóch braci. Jeden to Olek, Szulcowie, drugiego młodszego już imienia nie pamiętam. Pochodzili z "polskich" Kaszub. Przyjechali się osiedlić na stałe. Mile wspominam rodzinę Państwa Barwiejuków, lub Bardwiejuków. Dwie miłe córki Anna i Barbara. Tata pracował w komitecie na fizycznym stanowisku. Przyjechali na "Zachód" za "chlebem" z "za Buga". Zostali tu na zawsze. My młodzi ludzie musieliśmy ciężko pracować i uczyć się. Pomagaliśmy dorosłym jak umieliśmy i ile mogliśmy. Przydzielano nam poważne zadania, jak dla dorosłych. Musieliśmy zadbać również o to co się młodym ludziom należy. Trochę rozrywki po trudach dni. Otrzymaliśmy zgodę na wykorzystanie dwupiętrowego budynku na siedzibę dopiero co założonej organizacji młodzieżowej. Nazywała się Związek Walki Młodych. W tej siedzibie w wolnych chwilach urządzaliśmy sobie wieczorki taneczne. Olek z bratem, Szulcowie, grali na akordeonie i mandolinie ja natomiast na fortepianie. Wieczorki taneczne przyciągały co raz więcej młodzieży , a nawet i rodzice przychodzili potańczyć. Gorzej było z marynarzami na przepustce z USTKI.
Jednak jutro zawsze przypominało o rzeczywistości. Teraz mnie i Elka Lasotę, tak to ten od "POROSTU", obarczono odpowiedzialnością za zorganizowanie Harcerstwa. Oczywiście że dostaliśmy "wytyczne" co i gdzie i do roboty. Już mieliśmy dla siebie motocykl marki Zindapp. Marka dzisiaj już zapomniana. Trzeba wyszukać budynek na siedzibę dla Harcerzy, odpowiedniego przywódce na harcmistrza powiatowego i pomóc co nieco urządzić wewnątrz. Przez najbliższy miesiąc nie widzieliśmy Słupska, no trochę może z daleka. Musieliśmy odwiedzić młodych ludzi w "terenie" i "pomóc im się zorganizować". W niedalekiej przyszłości zaczęły się poważne kłopoty z władzami z Warszawy, bo nasze organizacje składały się z młodzieży która nie chciała być "prawą ręką partii". Wychowani przez przedwojennych rodziców. O tym jak nas chciał rozjechać "ruski" ZIS załadowany żołnierzami.....

Do Słupska przyjeżdżało co raz więcej rodzin, byli natychmiast kierowani do pracy w już na nowo uruchamianych zakładach produkcyjnych. A nawet fabrykach. Wymienię tu: warsztaty samochodowe, fabrykę cukierków "Pomorzanka", fabryka maszyn rolniczych, browar, gazownia. Otrzymywali od razu mieszkania, zaproponowane im, lub wskazane przez przybyszy. Z tym problemów nie było. Mieszkań pustych było coraz więcej, ponieważ akcja przesiedleńcza była sprawniejsza. Wśród przyjeżdżających "osiedleńców" coraz wyraźnie dawało się zauważyć nowy problem. Dotychczas go nie było. W pojedynkę i grupowo. Pociągami i samochodami. Osobowymi i ciężarówkami.. Byli i niżej posażni na piechotę. Były to BANDY SZABROWNIKÓW". Jedni byli uzbrojeni w zwykłą palną broń. Inni "uzbrojeni" w "orginalne dokumenty" od władz centralnych w Warszawie. Z dużymi pieczęciami różnego kształtu i koloru i wiele rożnych podpisów. Co gorsze podpisy osób na wysokich stanowiskach. Rządowych cywilnych, wojskowych i "od kultury". Z takimi dokumentami Ci ludzie nie parali się poszukiwaniem na własną rękę. Przychodzili np. do Komitetu Partii, machali przed nosem Sekretarzowi i wydawali polecenia co należało im przygotować do "przewiezienia do Warszawy, celem "złożenia do MUZEUM.!!!!!!!!!!! Przyznam że kilka razy i kilku grupą udało się wyprowadzić lokalną władze w pole. Ale do czasu. Nasze działania i świadomość , również się doskonaliły. Pierwsza grupa wpadła przy rekwirowaniu obrazu Kossaka "Ułan na koniu." Obraz ten odebrałem od niemieckiego gospodarza mieszkania. Nie miał z nim co zrobić. Początkowo chciał go zabrać. Mieliśmy już kilka sztuk obrazów dzieł sztuki. Tego jednak powiesiłem na ścianie w Komitecie. Zobaczył go "przedstawiciel Muzeum" z Warszawy. Wybitny znawca sztuki i wieloletni pracownik Muzeum, jak się przedstawił. Poprosił również o zapakowanie "tego ułana, bo, jak powiedział, dla obrazów MATEJKI' jest miejsce w tylko Muzeum. Ci panowie długo nie opuścili Słupska. To było przyczynkiem do "otwarcia" oczu na nowe zjawiska: złodziejstwa pod różną postacią i szabrowaniem Ziem Odzyskanych ze wszystkiego co się dało. To był jeden z fragmentów opowieści co zostało wyszabrowane i wywiezione w nieznane. Jeden taki transport został zatrzymany koło Ciechanowa, czy Mławy. Na samochód załadowany dziełami sztuki natknęła się Milicja. Obrazy te na pewno trafiły do muzeum. Mój "Ułan na koniu" J. Kossaka znajduje się w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.

Od Niemców mieszkających jeszcze w naszym słupskim powiecie otrzymywaliśmy dużo ciekawych informacji o tym co się złego działo w terenie. Informacje dotyczyły również działań niedobitków Werwolfu, jak i nowego zjawiska jakie zawitało na Ziemie Zachodnie razem z falą ludzi przyjeżdżających celem zasiedlenia. Zjawisko dotąd nieznane chyba nigdzie na świecie. Szabrownictwo, Kontrabandy czy po prostu zwykłe złodziejstwo. Przyjeżdżali pociągami i samochodami. Osobowymi i ciężarowymi. Jedni uzbrojeni w palną broń, inni w "papiery" ze stemplami przeróżnych urzędów w Stolicy i "podpisami osobistości na wysokich szczeblach". Z tymi było ciężej walczyć jak z WERWOLFEM. Doskonalenie metod walki z bandami utrudniał brak sprawnej komunikacji z w Centralami w Kraju. Telefony dobrze że zadziałały na razie lokalnie. Byliśmy zdani na własne siły. Wszystko było w organizowaniu. Brak ludzi. Milicja liczyła na cały powiat kilku ludzi. Najcięższy był rok 45 i 46. Demobilizacja Wojska po zakończeniu działań wojennych , zasiliła nasze urzędy w ludzi doświadczonych w bojach i obytych w trudach "partyzanckich działań".

W jednym z moich opisów podawałem że w 1945 i 46. przyjmowałem z kilkoma kolegami samoloty wojenne od przedstawicieli Armii Zachodnich i bezpośrednio od pilotów. I strzegliśmy ich jak oko w głowie. To było w Redzikowie, stacja kolejowa Jezierzyce Słupskie 18 kilometrów na wschód od Słupska. Zakorćiło mnie żeby odwiedzić to miejsce. Na filmach o Radzikowie widziałem jeszcze wraki samolotów, na obrzeżach lotniska. Myślę że samoloty otrzymane od Armii Amerykańskiej i Brytyjskiej nie zostały na pewno odpowiednio zagospodarowane. Wielka ich część została z różnych przyczyn zezłomowana lub celowo zdewastowana. Myślę teraz że ONE nie mogły tu latać. "Przecież mieliśmy TU lepsze.... Dlatego wybieram się do Redzikowa. Czegoś tam na pewno się dowiem. W kwietniu 1947 roku poszedłem do Wojska polskiego. Nie wiem co się dalej w Radzikowie na lotnisku działo.


zygi0321
GIZIO

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by GIZIO »

Greccy "przybysze" na Pomorzu Zachodnim

Od 1947 roku Pomorze Zachodnie stało się miejscem, gdzie osiedlano uchodźców politycznych z Grecji. Ich liczba z czasem sięgnęła półtora tysiąca osób. Prawie przez trzydzieści lat tajne policje PRL prowadziły wobec nich operację „Przybysze”. Dziś mieszka w naszym regionie około 450 Greków.

Na przełomie lat 40. i 50. Polska jako satelita ZSRR przyjęła znaczną ilość uchodźców z ogarniętej krwawą wojną domową Grecji. Konflikt ten toczył się w latach 1945-49 między wyrosłymi z antyniemieckiego ruchu oporu zwolennikami monarchii i komunizmu. Pierwszą falą uchodźców były dzieci zwolenników Komunistycznej Partii Grecji oraz jej politycznej emanacji Tymczasowego Rządu Wolnej Grecji. Ważne, aby zaznaczyć iż dzieci te były wysyłane z Grecji przez samych rodziców dobrowolnie w związku z obawą o ich losy. W grupach około 20-osobowych przedzierał się one do Europy Środkowo-Wschodniej, początkowo przez Jugosławię, a po skłóceniu ZSRR z marszałkiem Tito przez Bułgarię i Rumunię. Kilka tysięcy dzieci, które dotarły do komunistycznej Polski zostało umiejscowionych początkowo głównie na Śląsku w okolicach Zgorzelca i w Lądku Zdroju. W 1949 roku w wyniku klęski Demokratycznej Armii Grecji, kierujący nią dowódcy podjęli decyzję o ewakuacji z kontrolowanych przez siebie terenów partyzantów i znacznej części dorosłej ludności cywilnej. Ocenia się, że w omawianym okresie uciekło z Grecji od 55 do 100 tys. Greków, Macedończyków i Kucowołochów. Głównym centrum ich osiedlenia stał się Taszkient w Uzbekistanie. Do Polski przyjechało ostatecznie około kilkanaście tysięcy ludzi.

Partyzanci oraz ludność cywilna, która przybyła do naszego regionu praktycznie w całości pochodziła z małych miasteczek lub wsi. Byli komunistami, jeńcami monarchistycznymi, bezideowcami, w swojej ojczyźnie uznanymi za zdrajców prowadzących za granicą „antynarodową działalność”. Do grudnia 1951 na terytorium Polski znalazło się 14 525 osób, od południa dostawali się oni na Śląsk pociągami przez Bałkany, na Pomorze Zachodnie i Gdańskie przypływali statkami. Uchodźcy greccy, którzy przypłyneli do Świnoujścia i Gdyni zostali ulokowani w Dziwnowie w zamienionej na szpital bazie niemieckich hydroplanów. Przybyła na Pomorze Zachodnie ludność, którą stanowiła głównie dorosła populacja, była ofiarami wojny - ludzie ci byli poranieni fizycznie i psychicznie, w bardzo złym stania ogólnym. W wyniku decyzji władz ludność ta została objęta silną kontrolą kontrwywiadowczą i całkowicie (sic!) wyizolowana. Polacy nie mieli z nimi w zasadzie żadnego kontaktu. Prawie od początku pojawienia sie Greków interesował się nim polski kontrwywiad, rozpoczęto Sprawę Operacyjnego Rozpracowania o kryptonimie „Przybysze”, która trwała z różną intensywnością do 1976 roku. W jej ramach rozpoczęto wkrótce kolejne sprawy z równie charakterystycznymi kryptonimami „Zorba” - inwigilacja kontaktów z greckimi marynarzami czy „Atena” - kontrolowania kontaktu uchodźców z Grecką ambasadą. W sensie formalnoprawnym Grecy ze szpitala w Dziwnowie, przez który przewinęło się około 2000 tys. osób, byli bezpaństwowcami, apatrydami. Zwycięscy w wojnie domowej pozbawili ich obywatelstwa. Żyli w pełnej konspiracji, bez aktualnych dokumentów, posługiwali się jedynie numerami identyfikacyjnymi, a w sytuacji kiedy udawali się do polskich szpitali posługiwali się fikcyjnymi nazwiskami. Tajność ich pobytu wynikała z obaw komunistycznej władzy związanych z penetracją obcych wywiadów „greckiej diaspory” oraz z reperkusji dyplomatycznych na arenie międzynarodowej wynikającej z ich przyjęcia. Również pobyt greckich dzieci był utrzymywany w tajemnicy. Kwestia ta była poruszana na forum 5 sesji ONZ, gdzie polska minister pani Dąbrowska informowała, iż nic nie wie w sprawie pobytu greckich dzieci w Polsce. Przy szpitalu, na terenie Dziwnowa stworzono szwadron kawalerii, byli partyzanci dostali również jeden hydroplan w celach szkoleniowych. Kwitło życie polityczno-kulturalne, wydawano tygodnik „Demokratia”, obchodzono święta państwowe intensywnie uczono się języka. Jeśli chodzi o ostatni punkt, okazało się, że język Macedończyków oraz Kucowołochów wywodzący się języków słowiańskich w porównaniu z językiem etnicznych Greków powodował łatwość nauki polskiego. Szpital został zlikwidowany w końcu 1950 roku, w roku 2008 w związku z 60-leciem jego powstania odsłonięto pomnik w dawanym szpitalu-obozie w Dziwnowie, z Grecji przyjechała delegacja ludzi, którzy się w nim leczyli. 8)

http://ibap.salon24.pl/139237,greccy-pr ... -zachodnim" onclick="window.open(this.href);return false;
GIZIO

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by GIZIO »

Trochę fotografii z tamtego okresu. 8)
Attachments
dziedzice.jpg
dziedzice.jpg (288.33 KiB) Viewed 12630 times
Budynek PUR.jpg
Budynek PUR.jpg (106.11 KiB) Viewed 12627 times
phoca_thumb_l_ScanImage002.gif
phoca_thumb_l_ScanImage002.gif (105.08 KiB) Viewed 12642 times
phoca_thumb_l_wichura1a.jpeg
phoca_thumb_l_wichura1a.jpeg (57.91 KiB) Viewed 12621 times
pierwsi osadnicy w Słupsku.jpg
pierwsi osadnicy w Słupsku.jpg (6.79 KiB) Viewed 12536 times
Powojenny Słupsk.jpeg
Powojenny Słupsk.jpeg (41.72 KiB) Viewed 12522 times
phoca_thumb_l_brama 1a.jpg
(78.2 KiB) Downloaded 9915 times
Wspólna kuchnia
Wspólna kuchnia
phoca_thumb_l_kuchnia 1.jpg (74.74 KiB) Viewed 12581 times
grabniak_06_09_09.JPG
grabniak_06_09_09.JPG (59.33 KiB) Viewed 12502 times
mieszkańcy Długiego w 1947 r.jpg
mieszkańcy Długiego w 1947 r.jpg (47.58 KiB) Viewed 12508 times
GIZIO

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by GIZIO »

Między małą ojczyzną a Heimatem

Bogdan Twardochleb

Z dziejów tożsamości społecznej na polskich ziemiach zachodnich i północnych

W języku polskim niemieckie słowo Heimat nie ma odpowiednika. Nie znaczy to jednak, że kultura polska nie zna zjawisk, które można by nim opisać. Łatwo przecież wskazać zjawiska i teksty, związane z różnymi regionami, które wykraczają poza pole semantyczne słowa „region” . W dokumentach z pierwszych lat osadnictwa polskiego na ziemiach zachodnich i północnych po drugiej wojnie światowej znajduje się mnóstwo informacji o sporach między – dajmy na to – poznaniakami, lwowiakami i wilnianami, o krakowskich czy warszawskich „charakterach”, o tęsknocie osadników do „swoich stron”. Są to właśnie znaki rzeczywistości, do opisu których świetnie nadawałoby się słowo heimat i terminologia „ojczyźniana” (Heimatkultur), gdyby w języku polskim istniała.

W polszczyźnie jest określenie „mała ojczyzna”, od kilkunastu lat bardzo modne, utożsamiane z niemieckim Heimat. Zanim się pojawiło i zostało zaaprobowane, zwłaszcza w odniesieniu do ziem zachodnich i północnych, musiały zajść w Polsce głębokie zmiany polityczne i społeczne. Zaraz po wojnie na pewno pojawić by się nie mogło. Polscy osadnicy zamieszkiwali przecież ziemie do niedawna niemieckich, które nie były dla nich ojcowizną ani ziemiami rodzinnymi. Świadomość „bycia u siebie”, podstawowy warunek uznania jakiejś przestrzeni za małą ojczyznę, musiała dopiero powstać . Prześledźmy pobieżnie ten proces.

Rok 1945 – świadomość gotowa

Pierwsi polscy osadnicy nie znali tych ziem z własnego doświadczenia, nie przeżyli na nich dzieciństwa, kiedy to tworzą się szczególnie silne więzi emocjonalne z otoczeniem. Nie łączyła ich z tymi ziemiami żadna mitologia, oprócz odwiecznej – jak mówiono wtedy powszechnie – wrogości do Niemców i tego, co niemieckie. Władze postanowiły więc dać osadnikom świadomość niejako gotową. Im nie pozostawało nic innego, jak ją przyjąć i uznać za swoją. Sprzyjało to prowadzonej przez władze nowej Polski polityce faktów dokonanych, które na planowanej na rok 1949 konferencji pokojowej mogłaby rządowi z Warszawy dać podstawę do twierdzenia, że ziemie zachodnie i północne zostały całkowicie zintegrowane z państwem i narodem polskim. Nie było więc wówczas szans, aby ludność mogła budować swoją odrębność, lokalną czy regionalną tożsamość. Osadnicy musieli (ale i chcieli) umacniać związki z ojczyzną ideologiczną, nawet jeśli wobec nowych władz nowego państwa polskiego byli bardzo krytyczni.

Świadomość integracji z Macierzą (tak się wtedy mówiło) tworzono przy pomocy zabiegów językowych, inaczej mówiąc, metodami propagandy. Mówiono więc o tych ziemiach: „ziemie dawne”, „ziemie stare”, „ziemie nowe”, wreszcie „ziemie odzyskane” (powołano Ministerstwo Ziem Odzyskanych), które „wróciły do Macierzy”, albo Macierz wróciła do nich. Na całym ich obszarze aktualizowano tradycję piastowską, niezależnie od faktycznych związków historycznych tych ziem z Piastami. Tradycja Polski Piastów, zainteresowanej Słowiańszczyzną zachodnią i ekspansją na zachód, a więc Polski – jak rozumiano wtedy – antyniemieckiej, stała się czymś w rodzaju doktryny państwowej. Jedna z pierwszych książek wydanych po wojnie w Szczecinie miała tytuł „W piastowskich grodach Pomorza Zachodniego”, a napisał ją pierwszy powojenny szczeciński kurator oświaty, Stanisław Helsztyński. Polskę Piastów przeciwstawiano Polsce Jagiellonów, o której mówiono, że – mimo niewątpliwych sukcesów, jak choćby zwycięstwo pod Grunwaldem – odwróciła się od Zachodu w stronę Wschodu, a straciwszy zainteresowanie dla „piastowskich ziem nad Odrą i Bałtykiem”, bezsensownie konkurowała o prymat z Rosją. W orientacji wschodniej Jagiellonów, a więc w zmianie kierunku ekspansji państwa, widziano przyczyny jego upadku w wiekach późniejszych. Powrót do idei piastowskiej miał zapewnić Polsce, wspieranej przez sojusz z ZSRR, bezpieczną przyszłość.

Swoje” strony

Pierwszym osadnikom dano więc wspólną mitologię, mówiąc im, że „wracają na swoje, czyli odwieczne ziemie Piastów, wywalczone i odzyskane skutkiem sprawiedliwego wyroku dziejów”. Dla niedawnych jeszcze mieszkańców Wilna, Krakowa, Poznania czy Lwowa „swoje” nie mogło przecież znaczyć „zachodniopomorskie” (nic by to im nie mówiło), ani tym bardziej rodzinne, lecz przede wszystkim polskie. „Swoje” i „rodzinne” zostawili tam, skąd przyjechali. Wierzyli więc w to, że osiedlają się na ziemi pradawnych przodków, mitycznych praojców Słowian, że po wiekach germanizowania przywracają tej ziemi jej prawdziwą kulturę. Słowiańską, co wtedy na tych ziemiach znaczyło polską. Gdy jednak opuszczali tak zmitologizowaną przestrzeń, jadąc w przestrzeń realną, na święta czy urlopy do miejscowości, z których przybyli, mówili, i to jeszcze wiele lat potem (trafia się to także dziś): „Jadę w swoje strony”, „Jadę do siebie”, „Jadę do Polski”. A kto pochodził z Kresów wschodnich, stwierdzał: „Ja w swoje strony pojechać nie mogę”.

Adaptacja w nowym miejscu zamieszkania nie była łatwa. Utożsamienie się z nim, z nową przestrzenią, nową społecznością, nie mogło pojawić się z dnia na dzień. Jeszcze dziś charakterystyczne są wyznania Ukraińców, którzy w wyniku akcji „Wisła” od 1947 roku mieszkają na ziemiach zachodnich i północnych. Wielu z nich po 1990 roku systematycznie jeździ do swoich rodzinnych miejsc, na ojcowiznę, niejeden na nią wrócił, jeśli miał do czego. Wasyl Bilo z Trzebiatowa, którego rodzinna wieś w Polsce południowo-wschodniej została zniszczona podczas działań roku 1947, mówi: „Marzę, aby wrócić w rodzinne strony. Drewniany domek, noc cieplutka, a ‘tu’ (w Trzebiatowie – B.T.) zimno. Każdy by chciał wrócić, ale trzeba mieć możliwości do powrotu. (…) Dzieci co roku wyjeżdżają na ‘Watrę’ łemkowską do Żdyni”. Zacytujmy jeszcze żonę Wasyla Bilo, Darię Walicką-Bilo: „Strasznie tęsknię za wyjazdem na Ukrainę. Nabieram wtedy siły, witalności”.

Repolonizacyjna misja

Jak rodziły się pierwsze związki osadników z nowymi ziemiami? Polacy osiedlali się na nich po wojnie z różnych powodów. Mniej więcej jedna trzecia z racji utraty ziem rodzinnych na Kresach, większość, pochodząca z centralnej Polski – z własnej woli albo wskutek nakazów pracy, czyli przymusu administracyjnego. Pierwsza faza osadnictwa była dobrowolna. To był „żywiołowy pęd na Ziemie Odzyskane” – jak pisano w jednym z dokumentów Polskiego Związku Zachodniego. Pierwsi osadnicy, zwłaszcza z Poznańskiego, jechali „na dawne ziemie Piastów” z poczuciem repolonizacyjnej misji, a miasta Wielkopolski obejmowały patronat nad miastami nowych ziem.

Dla osadników wojskowych ważny był motyw przelanej krwi w walce o te ziemie. Wdowa po żołnierzu, który zginął na froncie, tak uzasadniała w piśmie do władz wniosek o przyznanie jej gospodarstwa: „Mąż poszedł do Armii Polskiej 14.11.1944 roku, a został zabity 3 maja 1945 roku przy forsowaniu rzeki Elby (…) i moje pragnienie i dążenie jedynie było i jest, żeby osiedlić się na tych terenach, odzyskanych i przyłączonych do Polski, gdzie mój mąż walczył i zginął bohaterską śmiercią, by tu pracować dla dobra Narodu Polskiego i podniesienia na tych terenach Polskości”.

Żołnierze frontowi (osadnicy wojskowi), jak też osadnicy z Wielkopolski i Polski centralnej, zachowywali się często na tych ziemiach jak zdobywcy. Demonstracyjnie pokazywali, że działają w interesie państwa, w imieniu ojczyzny ideologicznej. Charakterystycznie pisał o tym żołnierz, osadnik spod dzisiejszych Boleszkowic (dawniej Fürstenfelde): „Było bardzo dziwnie, gdyśmy przyjechali na to osadnictwo, ale prędko oswoiliśmy się. Dostałem gospodarkę, w której była niemiecka rodzina, wydaliłem ją z gospodarstwa i zamieszkałem tam. Gdy wstaję rano, mam wszystko gotowe, po śniadaniu idę po Niemców i biorę ich do roboty. (…) Wierzę, że już w krótkim czasie będę mógł żyć zamożnie i pracować dla siebie i naszej ukochanej Ojczyzny, żeby więcej Niemiec nie pluł nam w twarz”.

Nowe miejsce zamieszkania było „swoje” o tyle, o ile sakralizowała je walka z Niemcami, krew, rachunek krzywd i zwycięstwo – czy to w sferze mitów i symboli, po wiekach klęsk, czy też w rzeczywistości bardzo realnej, bo na frontach drugiej wojny światowej. Dobrowolni osadnicy i osadnicy wojskowi zaczynali na tych ziemiach swoje życie jako wykonawcy sprawiedliwego wyroku historii (tak wtedy mówiono), pogromcy Niemców. Pogląd taki jest wyraźny w dziennikach pierwszego prezydenta Szczecina, Piotra Zaremby. 5 lipca 1945 roku, w dniu przejmowania władzy w Szczecinie od niemieckiego zarządu miasta, Zaremba zanotował: „Po niemiecku zwracam się do Niemców, podając im tylko do wiadomości, że ci i ci panowie przejmą w dniu jutrzejszym te i te wydziały. Ponadto komunikuję, że kierujące osoby niemieckiego byłego Zarządu winne miasto opuścić, ale jedynie po uzyskaniu mojej imiennej zgody. Niemcy nie przemówili przez cały czas ani słowa. Chwila wymarzona, od lat pożądana. Zdaje mi się, że w całej Polsce nie ma miasta, gdzie Niemcy zdali władzę w tak zimny, wyrafinowany sposób – bo wszędzie byli tylko wypędzani”.

Semantyczne oswajanie przestrzeni

Zdarzało się, że gospodarstwa obejmowali rolnicy, którzy pracowali na nich podczas wojny u niemieckich gospodarzy. Jeden z takich rolników pisał do urzędu: „A co (…) się znajduje to jako będąc robotnikiem w niewoli na tej gospodarce utrzymałem i proszę o przyznanie mnie, jako ja na niej się męczyłem i pragnę mieć”. Inny przypadek to Herman W., stolarz urodzony w Berlinie, który w 1920 roku przyjechał (tu cytat z jego prośby o przyznanie obywatelstwa polskiego) „w województwo Nojmark do Kinigsbergu”. Chciał w dzisiejszej Chojnie pozostać. Nie mógł tego uczynić bez zgody władz, więc aby przekonać urzędników, pisał, że jest katolikiem, do żadnej partii niemieckiej nie należał, ze strony Niemców doznał dużo przykrości, a jego „dziadek z matki strony pochodził z Kongresówki”. O tym więc, czy będzie mógł zostać w Chojnie, nie decydowały jego wieloletnie związki z miastem, lecz to, czy spełnia kryteria przynależności do ojczyzny ideologicznej, ustalone przez władze centralne.

Ciekawe relacje między osadnikami a przestrzenią kulturową dokumentuje wydarzenie, w które zaangażowała się grupa ludzi, w tym przedstawiciele władz, w Dębnie (dawniej Neudamm) we wrześniu 1946 roku. Od listopada 1945 roku w tamtejszej składnicy złomu pracował głuchoniemy osadnik (wtedy mówiło się: repatriant), który – jak wynika z pism urzędowych – przyjechał z okolic Stanisławowa (dziś Iwanofrankiwsk na Ukrainie), a któremu w podróży skradziono dokumenty. Nie wiadomo więc było, ani kim jest, ani jak się nazywa. Pracownicy firmy, chcąc mu pomóc, napisali list do starosty: „Wyżej wymieniony głuchoniemy jest w dodatku analfabetą, tak że nie można stwierdzić jego nazwiska. Nie posiadając żadnych papierów osobistych, jest on często narażony na przykrości. Wobec tego upraszamy Starostwo Powiatowe o nadanie mu nazwiska. Zebranie wszystkich pracowników uchwaliło, aby nadać mu nazwisko ‘Repatryant’ i imię ‘Franciszek’”.

Całą sprawę można by potraktować jako jedną z wielu smutnych powojennych historii, gdyby nie propozycja nazwiska i imienia. Wszystko wskazuje bowiem na to, że w owym głuchoniemym analfabecie wnioskodawcy widzieli symbolicznego reprezentanta „repatriantów” (imię Franciszek było wtedy popularne), ikonę ludzi, którzy nie mają głosu, których po prostu trzeba nazwać.

Starosta nie mógł załatwić wniosku ze względu na kompetencje, dlatego przekazał ją do Urzędu Wojewódzkiego w Szczecinie. Ale i on potraktował tego człowieka jak ikonę. Zaproponował bowiem, aby nie nadawać mu nazwiska „Repatryant”, lecz „Zabugowski”, bo przyjechał zza rzeki Bug, albo „Dębski”, bo mieszka w Dębnie. Sprawa ciągnęła się ponad dwa lata. Ostatecznie 7 grudnia 1948 roku Urząd Wojewódzki wystawił dokumenty. Ustalono owemu mężczyźnie datę urodzenia: 7 grudnia 1912 roku, wymyślono rodziców: Antoniego i Marię, z domu Krzemińską, nadano imię Franciszek, nazwisko Zabużański, bo – jak słusznie argumentowano – Zabugowski mogłoby brzmieć ironicznie. To nadanie głuchoniememu analfabecie nazwiska tak semantycznie nacechowanego, symbolicznie ilustruje proces uświadamiania sobie przez osadników tego, kim są w nowym miejscu zamieszkania i nowej przestrzeni kulturowej. Tę przestrzeń chcieli semantycznie oswoić.

Spontanicznie nadawali nazwy miejscowościom. Dla przykładu: wieś pod Chojną nazwali Nadwodna od nazwiska pierwszego wójta gminy, którego bardzo cenili. Były wsie o nazwach Akowo, Kościuszki, Narvik, wskazujących na osobiste doświadczenia osadników, ale też takie, które włączały ziemie zachodnie w symbolikę ojczyzny ideologicznej: Piastów, Chrobryń, Wojciechowo, Gniazdowo, Jurandowo, Placówka. Liczne z tych nazw, nadawanych z autentycznej potrzeby oswojenia obcej przestrzeni, władze zastąpiły potem nazwami historycznymi, o językowym – jak mówiono – rdzeniu słowiańskim, odtworzonymi według metody ks. Stanisława Kozierowskiego . Wielu nazw starych i tradycyjnych odtwarzać zresztą nie trzeba było, wystarczyło je spolszczyć (zrealawizować), bo etymologicznie słowiańskie nazwy weszły z wiekami w obręb leksyki niemieckiej. Gdy po wojnie je spolszczano, były dobitną ilustracją tezy, że Polska, „zrywając wielowiekowy nalot niemczyzny”, wraca na swoje dawne ziemie. Jednak osadnikom, którzy zaczęli się na tych ziemiach zagospodarowywać, nazwy te często nic nie mówiły.

Również nazwy, jakie nadawano ulicom w miastach, podkreślać miały łączność tych miast z ojczyzną ideologiczną, włączać je w przestrzeń polskiej symboliki, nie zaś ułatwiać orientację w przestrzeni rzeczywistej. Dla przykładu: w Szczecinie nazwę ulicy prowadzącej na zachód, w kierunku Berlina, a więc Berliner Straße, zastąpiono nazwą ul. Mieszka I. Niemiecka nazwa odwoływała się do topografii, polska – do przestrzeni symbolicznej, narodowej mitologii, jakby miała upewniać mieszkańców Szczecina, że są u siebie, w swojej przestrzeni, że ze strony Niemców nic im nie grozi, bo przecież Mieszko I pokonał ich w bitwie pod nadodrzańską Cedynią.

Podobnie było w Trzebiatowie, choć można by wziąć pod uwagę każde inne miasto ziem zachodnich i północnych. Andrzej Chludziński podaje, że w czasach niemieckich aż 35 procent nazw tamtejszych ulic utworzono od lokalnych nazw topograficznych, miały one bowiem ułatwiać ludziom orientację. Dziś nazw polskich o takiej proweniencji w Trzebiatowie prawie nie ma. Nazwy nadawane po wojnie w nowej makro przestrzeni Polski miały potwierdzać związek miasta z ojczyzną ideologiczną, bo Trzebiatów nie istniał jeszcze wtedy jako polska mała ojczyzna. Nowi mieszkańcy jeszcze jej tam nie mieli, albo inaczej – nie rozpoznali, nie utożsamili się z miejscem. Można powiedzieć, że w gruncie rzeczy obojętne im było, gdzie na ziemiach zachodnich i północnych mieszkają, byle to była Polska, a dokładniej – państwo polskie.

Ważnymi punktami waloryzującymi przestrzeń, obok kościołów i siedzib władz, były stacje i dworce kolejowe. Niejeden z osadników wybierał w pobliżu mieszkanie bądź dom, nawet jeśli były w nie najlepszym stanie, żeby w razie powrotu Niemców móc szybko uciec.

Osadnicy próbowali nowej przestrzeni nadawać cechy przestrzeni, którą znali, która dawniej była ich. Robili to przy pomocy nazw, szukali też miejsc i krajobrazów, które uznaliby za swoje, ojczyźniane. Katarzyna Suchodolska, świetna pisarka, pochodząca z Polesia, a mieszkająca po wojnie w Szczecinie, odnajdowała z mężem poleskie krajobrazy nad zachodniopomorską Drawą. Pisała o tym m.in. w książkach: Ciche trawy (1966), Jedenaście bajek o kwiatach (1984) Echo nad bindugą (1986). Oswajano przestrzeń za pomocą symboli religijnych i narodowych. Przesiedleńcy przywozili ze sobą pamiątki z ziem rodzinnych, m.in. przedmioty kultu, jak choćby obrazy Matki Boskiej Ostrobramskiej. Relikwie pozwalały im czuć się bezpieczniej w nowej przestrzeni. Sakralizowano ją, święcąc kościoły i cmentarze protestanckie w obrządku katolickim.
Zrywanie nalotu niemczyzny

Drugim aspektem oswajania przestrzeni było niszczenie śladów kultury i pamięci niemieckiej, wykorzenianie jej. Zrywano więc niemieckie symbole, napisy, szyldy, wyrzucano z bibliotek niemieckie książki, z muzeów, zwłaszcza z lokalnych izb pamięci – zabytki. Zniszczono bardzo wiele dokumentów. Były niemieckie, a więc w potocznym rozumieniu zbędne. Skutkiem tego przestały istnieć m.in. muzea w Trzebiatowie, Dębnie, Łobzie, a zbiory, które udało się uratować specjalnym ekipom, wywożono do Szczecina i placówek w centralnej Polsce. Pracownicy muzeum w Stargardzie znaleźli kilka lat temu liczne stargardzkie zabytki i książki w bibliotekach uniwersytetów w Łodzi i Toruniu, są także w Szczecinie i w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Było też i tak, że ze Szczecina (choć nie tylko) wywożono książki i dzieła kultury niemieckiej, a z muzeów i bibliotek centralnej Polski sprowadzano dzieła i księgozbiory polskie. Po latach zaczął się proces rewindykacji dzieł sztuki, który trwa do dziś.

Na ziemiach zachodnich i północnych zewsząd miały zniknąć napisy niemieckie, nawet z cmentarzy i obrazów w kościołach. Zupełnym unikatem jest więc kompletna droga krzyżowa z niemieckimi napisami, zachowana w malutkim XIV-wiecznym kościele we wsi Lubieszów (dawniej Lubsdorf) w powiecie wałeckim. Stało się tak zapewne z tego powodu, że jest to już historyczna Wielkopolska, przedwojenne pogranicze niemiecko-polskie, kościół zawsze był katolicki, a we wsi przed 1945 rokiem mieszkało wielu Polaków.

Jeszcze na początku czerwca 1948 roku, mimo wcześniejszych rygorystycznych zarządzeń, starosta gryfiński nakazywał usuwanie niemieckich napisów „z budynków, sklepów, popielniczek, cmentarzy, podstawek do piwa, jeśli nie są to przedmioty zabytkowe”. W sprawozdaniu Wydziału Społeczno-Politycznego UWS za drugi kwartał 1948 roku czytamy: „Na terenie Szczecina prawie że już nie ma śladów niemieckich, za wyjątkiem cmentarzy, z których to w najbliższym czasie wszelkie napisy niemieckie zostaną usunięte”. Trudno jednak było to wykonać, o czym świadczy sprawozdanie za pierwszy kwartał roku następnego: „Wyjątek stanowią cmentarze niemieckie, gdzie na nagrobkach widnieją jeszcze napisy niemieckie, a usunięcie których nie jest na razie możliwe z rozmaitych względów, między innymi na drażliwy charakter kultu religijnego” .

Tak zwana akcja repolonizacyjna była rygorystyczna, dotyczyła całej sfery języka. Cytowany już starosta gryfiński pisał: „Należy zwrócić uwagę na posługiwanie się językiem niemieckim w życiu prywatnym, a także w szkołach przez uczącą się młodzież. W przypadku ujawnienia używania przez młodzież mowy niemieckiej należy wzywać rodziców i wskazywać na niestosowność takiego stanu rzeczy (…). W stosunku do osób ujętych na gorszącym uczynku nieuzasadnionego demonstracyjnego posługiwania się językiem niemieckim, jak również wobec osób, które w inny sposób sabotują akcję repolonizacyjna, spisywać doniesienia karne (…) z art. 18 prawa o wykroczeniach. Wobec osób, które nie występują czynnie, ale w sposób bierny przejawiają tendencje do kultywowania niemczyzny, tolerują ją i nie przeciwdziałają, donosić mi osobiście”. Takie zarządzenia wydawano w ślad za odpowiednimi zarządzeniami władz centralnych.
Walka o pamięć

Opisane wyżej działania miały ułatwić kreowanie na tych ziemiach kultury polskiej. Zabraniano jednocześnie kultywowania pamięci o dawnych małych ojczyznach, zwłaszcza o Kresach, które starano się za wszelką cenę wykreślić ze społecznej pamięci. Uważano, że kultywowanie pamięci o dawnych stronach rodzinnych wpływałoby destrukcyjnie na proces tzw. repolonizacji ziem zachodnich i północnych. Świadomie więc niszczono tradycyjną kulturę pamięci.

Czym jest pamięć, mówił po latach Ryszard Kapuściński, który ojczyznę swojego dzieciństwa zostawił w białoruskim dziś Pińsku. Zacytujmy fragment wypowiedzi wygłoszonej podczas nadania Kapuścińskiemu doktoratu honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego. „Pamięć jest niezbędnym składnikiem małej ojczyzny. Pozwala nam zachować ją we wspomnieniu, nawet jeżeli utracimy z nią kontakt bezpośredni. Tak długo, jak żyjemy i gdziekolwiek jesteśmy, pozostaje ona cząstką naszej tożsamości, naszym znakiem identyfikacyjnym. Ma to szczególną wartość dziś, bowiem dla wielu ludzi ich miasto, ich region, ich mała ojczyzna stanowią tarczę, niszę, pożądaną osłonę przeciw gwałtownym postępom niwelującej wszystko globalizacji”.

Pamięć ojczyzn prywatnych przechowywano w domach. W życiu społecznym aż do końca lat osiemdziesiątych nie było mowy o jej manifestowaniu. Na ziemiach zachodnich i północnych chciano bowiem wykreować nowy typ obywatela, wolnego od związków z tym, co minione. W 1960 roku Feliks Fornalczyk, znany ówcześnie i poważany krytyk literacki z Poznania, mieszkający przez pewien czas w Szczecinie, pisał: „Pamiętajmy, że Ziemie Zachodnie są wylęgarnią nowego prężnego typu Polaka. Złożyło się na to szereg czynników, nie występujących w tej mierze w innych regionach kraju. Na Zachód udało się właśnie najwięcej młodego, odważnego i energicznego elementu, który miał tam wyjątkową szansę zabezpieczenia w krótkim czasie swojej pozycji materialnej i społecznej. (…) Za kilka czy kilkanaście lat będzie to miało niebywałe następstwa dla całego kraju. Z zachodnich krańców ruszy powrotną falą napływ młodych, energicznych, wykształconych i utalentowanych ludzi na centralne ziemie Polski. I będzie to zjawisko bardzo korzystne”.

Taka była oficjalna strategia polityki wewnętrznej PRL. Na ziemiach zachodnich i północnych stosunkowo łatwo było ją do pewnego czasu prowadzić, bowiem niewielu ich mieszkańców miało z nimi wcześniejsze pokoleniowe związki. Jedynie tzw. autochtoni, ludzie tu urodzeni, a tych poza Opolszczyzną, Kaszubami i Warmią, było niewielu. Mogli w powojennej Polsce pozostać pod warunkiem, że wypełnią deklarację wierności narodowi polskiemu i przejdą proces weryfikacji. Jeśli związków z polskością, ojczyzną ideologiczną, nie udowodnili, byli wysiedlani do Niemiec.
Postawa trwania

W pierwszych latach po wojnie osadnicy musieli adaptować się do nowych warunków. O tych, którzy tego nie potrafili, jest w dokumentach archiwalnych bardzo mało wzmianek, jakby nie istnieli. Jeden z osadników w skardze na swoich sąsiadów pisał: „Nadmieniam, że wspólnicy moi nic się nie interesują gospodarstwem, nic w nim nie robią (…), jednak mówiąc prawdę muszę powiedzieć, że (…) z gospodarstwa nic nie wywożą i nic nie sprzedają” . Nie wiadomo, ilu było takich ludzi, wiadomo jednak, że wielu mieszkańców tych ziem bardzo długo nie remontowało swoich domów i mieszkań. Miało to nie tylko przyczyny ekonomiczne.

W listach pierwszych osadników charakterystyczne jest dowartościowywanie czasu. Jeśli zwracali się do władz o pozytywne dla nich załatwienie jakiejś spornej sprawy, podkreślali dawność swoich związków z przestrzenią („jestem tu dawno”, „jestem pierwszym pionierem”, co miało być potwierdzeniem ich praw do ziemi, domu czy mieszkania. W kwietniu 1949 roku kilku gospodarzy z Morynia wystosowało list do miejscowych władz. Prosząc o przyznanie im ogrodu, argumentowali: „Z powodu że my miejscowi po pierwsze”.

W pierwszych latach urzędy lokalne często informowały w raportach, że ludzie uciekają z nowych ziem do Polski centralnej. Ale częste były również informacje, że ci, którzy zostawali (albo uciec nie mieli dokąd, bo ich gospodarstwa zostały „za Bugiem”), szybko zaczęli bronić swego. Jeden z osadników pisał: „Mając na uwadze, iż prośba moja zostanie załatwiona przychylnie, gdyż 4 ha obsiałem własnym inwentarzem i swoim nasieniem”. Osadnicy liczyli na opiekę państwa, a nawet więcej: żądali tej opieki. Bali się wojsk sowieckich i bywało, że uciekali z regionów, gdzie stacjonowały. Bardzo poważana sytuacja panowała w październiku 1947 roku w Trzebiatowie. Delegat Polskiego Związku Zachodniego pisał w raporcie, że z sześciu tysięcy zostały tam dwa tysiące mieszkańców. Podkreślał, że mieszkańcy miasta dają wyraz „twardej postawy pionierskiej trwania (…) w Trzebiatowie”, mimo że „żyją pod nieustannym strachem” wywołanym samowolą wojsk radzieckich.

Był też strach przed powrotem Niemców i wybuchem trzeciej wojny światowej. W takich warunkach osadnicy oczekiwali więc, że państwo polskie będzie silne i że silna władza zapewni im bezpieczeństwo. W jednej ze skarg czytamy: „Jako repatriant… zostałem osiedlony… razem z rodziną, która wracając z Niemiec sama się osiedliła”. Ludzie oczekiwali pomocy w sytuacjach rzeczywiście dramatycznych. Pewien osadnik pisał: „Pozostaję w ciężkich warunkach, gdyż moje własne gospodarstwo rolne (…) pozostało za granicą i nie mogę się do niego dostać”

Łatwo więc było politykę państwa na tych ziemiach upowszechniać. Władze wykorzystywały to propagandowo, stosując „straszak antyniemiecki” . Znów zacytujmy Ryszarda Kapuścińskiego: „Zwykle człowiek, którego los rzucił w nowe, nieznane miejsce, długo czuje się w nim niepewnie i obco. Trzeba wielu lat, aby się z nim związał i zżył. Często zresztą ta symbioza nie następuje nigdy, poczucie obcości pozostaje dojmujące i trwałe; obcości, a nawet wrogości” . Na potwierdzenie tych słów przywołajmy opinię wiceprezydenta Stargardu w latach dziewięćdziesiątych, który w 1945 roku jako dwuletnie dziecko znalazł się w mieście z rodzicami, uciekającymi ze Zbaraża. Po latach pisał we wstępie do zbioru referatów z konferencji „Dawny Stargard. Miasto i jego mieszkańcy”: „Wiem, że w świadomości pokolenia mych rodziców osiedlenie się w tym mieście było naznaczone piętnem tymczasowości, pełne obaw i niepokoju. Bardzo długo, często do końca swych dni, nie czuli się na swoim. Trauma wygnania jest bardzo trwała. Stąd również Niemcy, którzy opuścili to miasto, nie mogli tego stanu rzeczy zaakceptować i długo kultywowali myśl o powrocie. Ten zaklęty krąg złamały dopiero następne pokolenia Niemców i Polaków. Powoli dojrzewały myśli o pamięci miejsc utraconych, o szacunku dla tej pamięci tych, którzy tu na stałe osiedli, o konieczności zachowania prawdy historycznej, o pułapkach nacjonalizmu. W sposób naturalny wypierały one zadawnione fobie, uprzedzenia, niechęć czy wręcz nienawiść”

Wojna skończyła się 62 lat temu. Wysiedlanie ludności niemieckiej i osiedlanie polskiej trwało, z różnym nasileniem, prawie do końca lat pięćdziesiątych. W 1958 roku przeprowadzono drugą fazę repatriacji z Kresów wschodnich, która objęła około 400 tys. osób. Nie wolno też zapominać o późniejszych wyjazdach Niemców, m.in. w ramach łączenia rodzin. Tymczasem związki nowych mieszkańców z nowymi ziemiami i więzi społeczne na tych ziemiach stawały się coraz silniejsze. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych, na fali tzw. „odnowy popaździernikowej”, zaczęły powstawać regionalne towarzystwa kultury, podporządkowane jednak zarządom centralnym, które na ogół miały siedziby w Warszawie. Ruch regionalny zaczął się intensywnie rozwijać. Na ziemiach zachodnich i północnych jego podstawowym celem było wskazywanie na historyczne i współczesne związki tych ziem z Polską. Trwał proces ich repolonizacji.

Z przyczyn najzupełniej obiektywnych trzeba było dbać o materialne dziedzictwo kultury (nie nazywając go zresztą dziedzictwem). Odbudowywano budowle, np. zamek w Szczecinie, zabezpieczano dokumenty, biblioteki, zbiory muzealne, zaczęto odzyskiwać dzieła sztuki i archiwalia wywiezione po wojnie, nawet te, które znalazły się w ZSRR .Przestrzeń publiczną nadal pozbawiano czytelnych śladów kultury niemieckiej. Zamurowywano więc albo stłukiwano napisy, niszczono nagrobki. Stopniowo jednak zmieniał się stosunek mieszkańców do zastanego dziedzictwa kultury. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych o zamku szczecińskim przestano mówić, że jest „piastowski”, lecz że należał do książąt zachodniopomorskich. Zaczęła też powstawać literatura, którą nazwać można by ojczyźnianą, opisująca sentymentalne związki z nowymi ziemiami. Już nie tylko w kontekście walki z Niemcami zaczęła też pojawiać się problematyka niemiecka, m.in. w powieści Ryszarda Liskowackiego Rachunek sumienia (postać osieroconego niemieckiego chłopca, który żyje w zrujnowanym Szczecinie), czy w wierszach Joanny Kulmowej.

W latach siedemdziesiątych na Pomorzu Zachodnim ukazało się dużo wydawnictw dotyczących historii regionu. Wciąż jednak dzieje do roku 1945 traktowano dość obcesowo, zdecydowanie więcej uwagi poświęcając czasom późniejszym. Narastała polska historia ziem zachodnich i północnych. Wydarzeniem przełomowym dla integracji i tożsamości społecznej był grudzień 1970 roku w Szczecinie i na całym Wybrzeżu.

Po roku 1945 roku osadnicy integrowali się najpierw w ramach społeczności ziomków, zwłaszcza tam, gdzie osiedlano całe wsie z Kresów albo ludzi z jednego miasta, np. lwowiaków we Wrocławiu. Rozbicie tych tradycyjnych więzi i powstanie nowych następowało wskutek przełomowych, pokoleniowych wydarzeń. Początkowo próbowała je organizować władza, czego przykładem był szczeciński zlot „Trzymamy straż nad Odrą” (1947) lub późniejsze „manifestacje patriotyczne”. Jednocześnie dochodziło do spontanicznych manifestacji społecznych, jak np. wystąpienia pro-Mikołajczykowskie w czasie zlotu „Trzymamy straż nad Odrą”, antyradzieckie rozruchy w Szczecinie w 1951 roku, potem bunty lat 1956, 1968, 1970 itd. W końcu powstał grunt do dyskusji o małych ojczyznach (ojczyznach prywatnych), a także ich stosunku do wielkiej ojczyzny ideologicznej, albo – jak pisze Jerzy Bartmiński – ojczyzny publicznej i zideologizowanej (propagandowej).

Dziś w wielu wypowiedziach polski termin „mała ojczyzna” utożsamiany jest z niemieckim słowem Heimat. Inaczej mówiąc: Heimat znaczy dziś po polsku to samo co mała ojczyzna. Oba pojęcia utożsamia Leszek Szenborn z dolnośląskich Ziębic (dawniej Münsterberg). W artykule Do czego jest nam potrzebna znajomość historii miasta? pisze: „W języku niemieckim używa się dwóch pojęć na określenie ojczyzny. Vaterland (kraj ojców) – ‘wielka ojczyzna’ oraz Heimat – ‘mała ojczyzna’ jako miejsce urodzenia, a przede wszystkim dzieciństwa, jako miejsce, w którym czujemy się u siebie” Pisze dalej: „W naszej małej ojczyźnie powinniśmy próbować zrozumieć, co z przeszłości uformowało naszą teraźniejszość. Dzisiejszych problemów naszego regionu nie można do końca zrozumieć bez dobrej i życzliwej znajomości historii. Musimy starać się zrozumieć, czym miasto było i jest dla tych wszystkich, którzy uznają je za swoją małą ojczyznę. Prawda o naszym mieście i zrozumienie różnorodności kultur są konieczne dla wypracowania mu właściwego miejsca w historii Śląska i Polski, zwłaszcza ze względu na postępujący proces integracji europejskiej”

Muzeum w Stargardzie Szczecińskim opublikowało w 1999 roku polsko-niemiecki katalog wystawy dawnych widokówek, zatytułowany Mała Ojczyzna – Wczoraj i dziś. Kleine (sic!) Heimat – Gestern und heute. W słowie wstępnym ówczesny prezydent miasta Kazimierz Nowicki pisał, że projekt ten wnosi „realny wkład w proces naturalnej, sąsiedzkiej integracji Niemców i Polaków, związanych z Pomorzem historycznie, a często osobiście poprzez losy swoich rodzin. Budzenie nowej, wspólnej świadomości ‘pomorskiej’, wznoszenie się ponad stereotypy i uprzedzenia to zadanie naszego i następnych pokoleń ludzi żyjących po obu stronach Odry, w różnych krajach, ale w jednej historycznie i geograficznie krainie” (41). Autor tej wypowiedzi wyraźnie sugeruje, że stosunek do małej ojczyzny, do Heimatu łączy Niemców i Polaków, dawnych i obecnych mieszkańców Stargardu. I jedni, i drudzy traktują Stargard jak swoją ziemię.

Pojęcia Heimat i „mała ojczyzna” utożsamiane są nie tylko w odniesieniu do ziem zachodnich i północnych. Jolanta Wewiurska, prezentując program „Ziemia Sanocka – moja mała ojczyzna”, pisze: „Odpowiednikiem naszych terminów: ‘ojczyzna ideologiczna’ i ‘ojczyzna prywatna’ w języku niemieckim są Vaterland i Heimat (42). Podobnie mówił Marek S. Szczepański, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego, podczas Światowego Kongresu Częstochowian w 2003 roku: „Warto na marginesie przypomnieć, że upowszechnione przez Stanisława Ossowskiego pojęcia ‘ojczyzna prywatna’ (mała) i ‘ojczyzna ideologiczna’ (wielka) mają niemiecki rodowód. W tym właśnie języku istnieje terminologiczna diada Heimat oraz Vaterland, precyzyjnie referująca istotę obu ojczyzn. (…) Pojęcie ‘ojczyzna prywatna’ pochodzi najprawdopodobniej od starogermańskiego heimskepija, oznaczającego pierwotny związek między domem i wielkim kosmosem, cywilizacją planetarną”

„Moja mała ojczyzna to moje miasto, moja wieś. To zarówno poparta badaniami historycznymi historia tych miejsc, jak i przekazywane z pokolenia na pokolenie zwyczaje, opowieści, podania i legendy” – pisze Małgorzata Wietecha w książce Legendy i podania w kształtowaniu więzi z małą ojczyzną, adresowanej do nauczycieli przedszkoli i klas młodszych na Śląsku Opolskim (44). Charakterystycznie odróżnia się tu małą i dużą ojczyznę: „Mam ojczyznę piękną, dużą/ I ojczyznę małą, swoją;// Pierwsza – to mój kraj rodzinny,/ Druga – to miasto rodzinne.// Pierwszą – Wisła przepasuje/ I w koronę Tatry stroją,// W drugiej Odra dumnie płynie/ I z zabytków miasto słynie”

Owo powinowactwo „małej ojczyny” i niemieckiego Heimat budzą w Polsce opory wśród publicystów i działaczy konserwatywnych i prawicowych. Według nich w tradycji polskiej prymarna jest kategoria narodu, łącząca się z ideą wolności i narodowej solidarności. Zdzisław Krasnodębski w szkicu O czasach postpatriotycznych (46) pisał: „Patriotyzm jest miłością ojczyzny. Ale czym jest ojczyzna, patria? Terytorium? To w polskim przypadku zmieniało się nazbyt często. Ogółem ludzi mieszkających w kraju, w którym się urodziłem? Także nie. Trudno żywić patriotyczne uczucia względem populacji. Państwem w jego istniejącym kształcie? Tam bardziej nie, gdyż wtedy rzeczywiście należałoby pracować kiedyś na rzecz PRL, wyznając patriotyzm w rozumieniu Mieczysława Rakowskiego i innych tego typu ideologów. Niektórzy sądzą, że powinna to być mała ojczyzna, a nie ta duża, ideologiczna. Lecz dlaczego im ciaśniej, tym ma być lepiej? Nie podzielam zachwytu polskich intelektualistów nad pięknym słowem Heimat . Zupełnie wystarczają mi ‘strony rodzinne’. I jedną z nielicznych przewag Polski nad Niemcami widziałbym właśnie w tym braku sentymentalnej, ciasnej ideologii Heimat“

Przywołajmy też wypowiedź skrajną narodowo-katolickiego publicysty Krzysztofa Janiewicza. „W polskiej publicystyce coraz częściej daje się zauważyć lansowanie przez polskie media zbitki pojęciowej ‘mała ojczyzna’, ‘prywatna ojczyzna’ itd. Nie są to określenia polskiej myśli narodowej. Spotkałem się z nimi stosunkowo niedawno, jako określenia używane ze szczególnym zamiłowaniem przez euroentuzjastów, a także różnej maści globalistów. Są te ‘małe ojczyzny’ tłumaczeniem na polski (…) określenia pojęciowego, wziętego z języka i filozofii niemieckiej, które wyraża się słowem Heimat, ponieważ właśnie Niemcy, z przyczyn historycznych, mają te dwa pojęcia: Heimat i Vaterland. Polskie słowo Ojczyzna ma zupełnie inne znaczenie i ciężar gatunkowy niż Heimat, bliższe znaczeniu Vaterland. (…) Odpowiednikiem niemieckiego słowa Heimat w języku polskim jest rodzinne miasto, rodzinna wioska lub okolice rodzinne (...). To jest moje miejsce w Ojczyźnie, gdzie się urodziłem, do którego jestem szczególnie przywiązany z powodów emocjonalnych. Nie jest to żadna moja, tak ja chcą euroentuzjaści, jakaś tam ‘mała ojczyzna’. Urodziłem się i wychowałem w Krakowie, Kraków jest moim miastem rodzinnym, jednakże nie jest moją Ojczyzną. Symbolem mojej Ojczyzny jest Biały Orzeł, a nie herb Krakowa. Na zadawane mi na obczyźnie pytania, kim jestem, nie odpowiadam: krakowianinem, tylko: Polakiem. Kiedy używam określenia Ojczyzna w znaczeniu terytorialnym, nie mam na myśli ziemi krakowskiej, a ziemię polską, całą Polskę, a nie tylko jej część, którą jest Kraków”
Mała ojczyzna – wolność

Pojęcie „mała ojczyzna” robi w Polsce wielką karierę. Jest to wynik przemian politycznych po 1989 roku, rozwoju samorządności lokalnej, działalności toruńskiej Fundacji Małych Ojczyzn, poszukiwania odpowiedzi na pytania o lokalną tożsamość, a na ziemiach zachodnich i północnych także wielu lat powojennej integracji i kontaktów polsko-niemieckich po 1990 roku, w tym z organizacjami byłych mieszkańców. Jest to też reakcja na procesy globalizacji.

Przemiany demokratyczne w Polsce po 1990 roku nałożyły się na początki politycznej i społecznej aktywności pokolenia Polaków, którzy na tych ziemiach się urodzili. Bartłomiej Sochański, prezydent Szczecina w latach 1994-1998, z zadowoleniem podkreślał, że jest pierwszym polskim prezydentem miasta, który w Szczecinie się urodził i może mówić: „To jest moje miasta rodzinne”. Sochański przyznawał, że ułatwiało mu to rozmowy z niemieckimi wypędzonymi.

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych w prasie szczecińskiej po raz pierwszy zaczęły się ukazywać zdjęcia niemieckiego Szczecina. Prawdziwy run na takie wydawnictwa zaczął się po 1989 roku. Zaczęło się powszechne odkrywanie niemieckiej historii tych ziem, co w kontekście ogólnopolskim jest wyróżnikiem ich inności. Ale też coraz pełniej dokumentuje się historię polską, w tym osadniczą. Przykładem może być Cmentarz Centralny w Szczecinie, na którym odnawia się ocalałe nagrobki niemieckie, ale są też pomniki Ofiar Katynia, Sybiraków, Armii Krajowej, żołnierzy polskich i radzieckich, którzy zginęli pod koniec drugiej wojny w walkach operacji berlińskiej, pomniki więźniów obozów koncentracyjnych. Są takie miejsca, gdzie mogą spotykać się wszyscy, jak kościół w Chojnie czy w Danowie pod Goleniowem, opisywany przez Joannę i Jana Kulmów „Ludzie mogą mieszkać coraz to inni, ale pewne miejsca muszą trwać”

Małe ojczyzny mają coraz więcej znaków własnej tożsamości, jak np. znana Witnica (dawniej Vietz) w województwie lubuskim, o której powstała nawet rozprawa doktorska (50). Trwa w Polsce fascynujące zjawisko poszukiwania znaczeń „małej ojczyzny”. Dotychczas było to związane głównie z odkrywaniem ich historii. Ostatnimi czasy, ze względu na dojście w Polsce do głosu partii konserwatywno narodowych, społeczny ruch małych ojczyzn spychany jest w konteksty polityczne.

We wstępie do wydanej przed rokiem zbiorowej pracy Czym jest mała ojczyzna? czytamy: „To już nie tylko ‘najbardziej lokalne środowisko człowieka’, jak twierdził Stanisław Ossowski. Dziś mała ojczyzna jest przede wszystkim źródłem i zadaniem życia obywatelskiego, opartego na takich wartościach, jak wolność, państwo prawa, samorządność, wspólne dobro oraz dialog i wynikające stąd działanie dla ochrony i rozwoju tego, co najdroższe”


Bogdan Twardochleb


http://www.transodra-online.net/pl/node/1384" onclick="window.open(this.href);return false;
GIZIO

Re: SZLI NA ZACHÓD OSADNICY

Post by GIZIO »

Z życia wzięte - Henryk Żudro.

Transport repatriantów z Wołkowyska i okolic,czyli jak mówiono powszechnie-zza Buga-rozlokowany w kilkudziesięciu odkrytych wagonach-węglarkach w końcu października dotarł nareszcie do celu.Było nim Drawsko Pomorskie,do niedawna znane jako Dramburg..Transportem tym przyjechałem wraz z rodzicami i młodszą siostrą Stasią.Choć niepokoiło nas to nieznane,to jednak cieszyliśmy się,że nastąpił kres naszej wędrówki trwającej ponad trzy tygodnie w czasie zmiennych jesiennych kaprysów aury.Wymizerowani byliśmy i wymęczeni trudami podróży,podobnie jak nasz chudy dobytek:koń,2 krowy,kilka świnek i kur.
W tym samym jeszcze dniu zajęliśmy opuszczone gospodarstwo niemal w samym centrum miasta przy ulicy Walki Młodych,wówczas zwanej Żymierskiego.Do gospodarstwa tego należało 10 ha ziemi.
Niedługo po osiedleniu się zacząłem pracować w majątku Stare Worowo oddalonym od Drawska o jakieś 25 km.
W majątku była gorzelnia,w której pracowało tylko 4 Polaków;kierownik,pan Sopotnicki,dwóch zdemobilizowanych żołnierzy frontowych-Janek i Robert rodem z Wileńszczyzny i ja,przy czym mój zakres obowiązków był bardzo szeroki.A więc zajmowałem się przyjmowaniem surowca do przerobu,którym były ziemniaki przeważnie pochodzące z zeszłorocznych kopców poniemieckich.Płaciłem dostawcą "płynną"gotówką tzn.spirytusem gorzelnianym,który w tym czasie spełniał funkcję najbardziej pewnego środka płatniczego.A nocą,na zmianę z naszymi wiarusami Jankiem i Robertem czuwałem z bronią w ręku nad bezpieczeństwem obiektu.Miałem w tym czasie przydzielony przez Komendę Powiatową MO karabin.Był nim poniemiecki mauzer oznaczony numerem 2027.
Pracowałem tam około czterech miesięcy.Nie powiem trochę dorobiłem się.Miałem za co kupić żywność dla rodziny i paszy dla inwentarza na okres zimy.Nabywałem więc ziarna na mąkę,a od starego Niemca kupiłem zegarek kieszonkowy sprzed pierwszej wojny światowej i mocno zdezelowany rower,na którym zresztą nie umiałem jeździć.Co tu mówić-posiadanie spirytusu znakomicie ułatwiało ułożenie życia.
Wiosną 1946 r.wróciłem do Drawska,na gospodarstwo rodziców.
Obok naszego gospodarstwa na ul.Żymierskiego z jednej strony osiedlił się po sąsiedzku gospodarz Żygadło,który podobnie jak my przywędrował tu z dawnych kresów wschodnich.Z drugiej strony przybysz z Warszawy,pan Winiarski,otworzył kawiarnię,którą nazwał-jakby inaczej-"Warszawianką".
po tej samej stronie ulicy w kierunku placu Gdańskiego w okazałym,jak na warunki miasta niewielkiego budynku z czerwonej cegły mieścił się Zarząd Powiatowy ZMW,a jakieś pół kilometra w odwrotnym kierunku miał swą siedzibę OM TUR.Na przeciw naszego domu,po drugiej stronie ulicy,osiedlili się na gospodarstwach przesiedleńcy z poznańskiego:Laźny,Andrzejczak,Boros.Nieco dalej objął duże gospodarstwo Edward Plewa-tęgi zażywny starszy jegomość-wypisz,wymaluj sobowtór kułaka z późniejszych rysunków satyrycznych.pan P.osobiście mało zajmował się pracą w gospodarstwie,bo w tym celu zatrudniał siłę najemną.głównym jego zajęciem było kierownictwo Spółdzielnią Spożywców"Społem" mającą swą siedzibę na placu Wolności.
Nasi ziomkowie ze wschodu osiedlili się też licznie na placu Gdańskim i ulicy Staro Grodzkiej.Objęły tu gospodarstwa rolne rodziny Nogów,Czuryłów,Oleksiewiczów,Zienkiewiczów,Karaczunów.Na ulicy.11 Pułku Piechoty osiedlili się na gospodarstwach Pieczewiczowie,Żebrowscy,Antkiewiczowie,Lachowiczowie.Na Sobieskiego-Kwapisowie,Wakułkowie.
Wśród rolników drawskich przybyłych tu z różnych stron nawiązywały się nici przyjaźni,wzajemnej życzliwości.przejawiało się to w świadczonych wzajemnie sobie przysługach i pomocy w uprawie roli,wypożyczaniu sprzętu oraz popieraniu się wzajemnym przy załatwianiu spraw w urzędach.Rozpowszechniał się zwyczaj zapraszania sąsiadów na poczęstunek i uczty z okazji różnych uroczystości religijnych np.na Wielkanoc,Boże Narodzenie,lub na imieniny,chrzciny,czy wesela.
Ale byłbym nieszczery gdybym nie wspomniał o zdarzających się przypadkach waśni i swarów sąsiedzkich.Wystarczyło,że niedbały urzędnik wskazał błędnie nowo osiedlonemu pole,które wcześniej przydzielono już innemu i awantura gotowa.
Do takiego właśnie sporu zaraz na wiosnę 1946 r.doszło między nami ,a sąsiadem Żygadło.Starzy skakali sobie do oczu,że aż sam burmistrz miasta musiał interweniować.Chociaż wolnej ziemi było pod dostatkiem bywało,że sąsiad sąsiadowi próbował paliki graniczne przesunąć,lub miedzę przyorać,ale zazwyczaj szybko dochodziło do zgody i była okazja do bratania się przy kieliszku.
Nie ominęła też Drawska fala szabrowników i spekulantów,którzy w ciągu dnia ,wysiadując w restauracjach,szkalowali ustrój ludowy,a nocami,nierzadko przekupując pracowników instytucji państwowych,wywozili do Polski Centralnej co się dało.Ciężarówkami lub ładowanymi na stacji Janikowo wagonami jechały na wschód meble,maszyny rolnicze,silniki,wielotonowe przesyłki mączki skrobiowej kradzionej z magazynów przy ul.Starogardzkiej,beczki spirytusu gorzelnianego z pobliskich gorzelni rolniczych.Tacy kombinatorzy nie zagrzali na szczęście długo miejsca w mieście i szybko wyjeżdżali w nieznane.
W 1946 r...............C.D.N.
Post Reply