Na łamach Przeglądu Zachodniopomorskiego ukazał się tekst prof. Kozłowskiego z którym warto się zapoznać (niekoniecznie trzeba się zgadzać
).
Kazimierz Kozłowski*
Uniwersytet Szczeciński
O potrzebie recenzowania monografii regionalnych.
Refleksja na przykładzie trylogii Jarosława Leszczełowskiego o losach Złocieńca
Do tej pory nie recenzowałem amatorskich opracowań związanych z „historią” poszczególnych miejscowości w regionie zachodniopomorskim. Ostatnio zapoznałem się jednak z trzema opracowaniami dotyczącymi dziejów Złocieńca[1]. I to stało się pretekstem niniejszych rozważań.
Jak powszechnie wiadomo, w III RP nie ma cenzury, co jest niewątpliwie zjawiskiem doniosłym. W warunkach państwa demokratycznego każdy może pisać i mówić wszystko, co nie jest zabronione prawem. Prawo zaś nie zabrania prezentowania autorskich pomysłów, m.in. różnych pasjonatów, miłośników historii czy ludzi uważających się za publicystów lub „twórców licznych publikacji dotyczących historii regionu”. Można uznać, że klucz do poważnego lub nie traktowania informacji o dziejach miast, gmin, „ziem” czy poszczególnych instytucji życia społecznego, znajduje się w ręku zleceniodawców finansujących poszczególne opracowania, np. starostów, burmistrzów, wójtów, prezesów, dyrektorów etc. Mogą oni (a uważam, że powinni) korzystać z usług profesjonalistów przynajmniej w zakresie pozyskania recenzji. Istnieje w Polsce cała sieć uniwersytetów czy innych profesjonalnych instytutów badawczych, które mogą wskazać specjalistów w danej dziedzinie. Piszę poniżej o tzw. historii Złocieńca pióra J. Leszczełowskiego z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, iż każdy z trzech tomów wspomnianej wyżej pracy (razem ponad 1000 stron) opatrzony został ciepłym wstępem burmistrza Złocieńca, czyli legalnej, demokratycznie wybranej władzy samorządowej (burmistrz ma określone prawa i obowiązki). Po drugie, dlatego, iż mój student III roku politologii Uniwersytetu Szczecińskiego (człowiek pracowity i sympatyczny) powołał się na to opracowanie uznając za własne następujące stwierdzenie autora omawianej trylogii: Przez kilkadziesiąt powojennych lat próbowano uzasadniać prawo do polskiej obecności na tych terenach poprzez nawiązywanie do wczesnośredniowiecznych Pomorzan. Opis historii każdego miasta zaczynał się od obowiązkowej formułki mówiącej o słowiańskich początkach [podkr. K.K.]. Niekiedy była to prawda, częściej nie. Niestety wystarczy przeczytać niektóre dzisiejsze tablice informacyjne dla turystów [podkr. K.K.], żeby stwierdzić, że ta fałszywa nuta [podkr. K.K.] nie zamilkła do końca. Przybycie naszych ojców na te ziemie było wynikiem wojny, która nie została rozpętana przez Polaków. Pomimo wiernego trwania w obozie antyhitlerowskim trudno zaliczyć Polskę do zwycięzców ostatniej wojny. Pomorze było rekompensatą za tereny, które Polsce odebrano. Właśnie tutaj wielu Polaków tworzyło swój nowy świat po wymuszonym opuszczeniu [podkr. K.K.] ziem ojców. Nie potrzebujemy [podkr. K.K.] szukać mało przekonujących związków między wczesnośredniowiecznymi Słowianami a dzisiejszą ludnością polską na Pomorzu. Nasze prawo przebywania tutaj wynika z innych ważniejszych względów. Zaryzykuję twierdzenie, które może zabrzmieć w niektórych uszach jak herezja: otóż jestem przekonany, że kulturowo znacznie bliżej nam do wypędzonych w 1945 r. Niemców niż do dwunastowiecznych Pomorzan [podkr. K.K.] (t. I, s. 22).
Z tymi kilkoma zdaniami student III roku politologii identyfikował się, lecz nie tylko on uznał je za swoje. Burmistrz Złocieńca, polecając czytelnikom i turystom trylogię Leszczełowskiego, opowiada się pośrednio również za takim tokiem myślenia. Rada Miasta Złocieńca przyznając w 2007 r. Panu Jarosławowi Leszczełowskiemu tytuł honorowego obywatela miasta w jakimś sensie także solidaryzuje się z jego poglądami. Z informacji zamieszczonej o Autorze nie wynika, iż ma ukończone studia historyczne. J. Leszczełowski pisze o sobie, iż ukończył studia informatyczne na Uniwersytecie Bundeswehry w Monachium.
Przywołując fragment książki J. Leszczełowskiego podkreśliłem niektóre stwierdzenia, gdyż z nimi trudno mi się zgodzić. Szyderczo zgoła odnosi się historyk-amator do wydanych w okresie Polski Ludowej literatury. Tu pragnę wyjaśnić, iż w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych powstało wiele monografii powiatów i miast Pomorza Zachodniego, które ukazały się głównie staraniem nieistniejącego już Instytutu Zachodniopomorskiego, a redaktorami naukowymi tych opracowań byli powszechnie szanowani historycy, tacy jak prof. Tadeusz Białecki, prof. Henryk Lesiński, prof. Bogdan Dopierała (w tych książkach problemy archeologiczne omawiał prof. Władysław Filipowiak, wybitny znawca losów Słowian pomorskich). Wiele tych i innych fundamentalnych prac dotyczących historii regionu i Szczecina recenzował i naukowo formował prof. Gerard Labuda i prof. Bogdan Wachowiak. W sprawach ludności słowiańskiej na Pomorzu wypowiadali się także m.in. profesorowie Zygmunt Szultka, Józef Borzyszkowski (prezes Instytutu Kaszubskiego w Gdańsku), a historię pruską regionu kompetentnie prezentowali w dziesiątkach prac profesorowie Edward Włodarczyk, Włodzimierz Stępiński, Mieczysław Stelmach i inni. Także koledzy z Akademii Pomorskiej w Słupsku upowszechnili wiedzę o regionie z uwzględnieniem czasów najnowszych (prof. Zenon Romanow, Eugeniusz Zdrojewski i inni). Nie do przyjęcia jest więc lekceważące stwierdzenie, iż „opis historii każdego miasta zaczynał się od obowiązkowej formułki mówiącej o słowiańskich początkach”. Kwestionuję także uogólnienie, iż „Dzisiejsze tablice informacyjne dla turystów (…) to fałszywa nuta”. Tu nie może mieć miejsca uogólnienie, trzeba podać konkretne przykłady. Wypowiedzi współczesnych przewodników turystycznych bardzo rzadko odnoszą się do słowiańskiej i polskiej tradycji na Pomorzu Zachodnim, są one raczej formowane w duchu i estetyce zaprezentowanej przez autora Ostatniego stulecia Falkenburga i tam raczej można szukać nie tyle fałszywej nuty, ile fascynacji okresem pruskim na Pomorzu Zachodnim od drugiej połowy XIX w. po 1945 rok. Nieprawdą jest, iż wszyscy osadnicy polscy, którzy przybyli na Pomorze Zachodnie po drugiej wojnie światowej znaleźli się tutaj w wymuszonych okolicznościach. O ile chodzi o wysiedleńców z terenów wschodnich osiedliło się ich w omawianym regionie tylko niespełna 25%. Nie powinno się ich nazywać repatriantami, choć przez dziesiątki lat taka terminologia obowiązywała. Przesiedleńcy z Polski centralnej (2/3 wszystkich osadników) przybyli na Pomorze Zachodnie głównie w celu poprawienia swoich warunków życia, zachęcani do tego zarówno przez władzę, jak i Kościół katolicki. Niewątpliwie przymusowo zostali tu osiedleni w 1947 r. Ukraińcy i Łemkowie z akcji Wisła (blisko 50 tys.). Nie powinien Pan Leszczełowski zabierać głos w imieniu wszystkich mieszkańców regionu czy Złocieńca. Nieuprawnione jest więc stwierdzenie „nie potrzebujemy szukać mało przekonujących związków…”. Trzeba wyraźnie napisać, w czyim imieniu Autor przemawia. Na pewno nie w moim. Oczywiście kulturowo Autor ma prawo „czuć się bliżej do wypędzonych w 1945 r. Niemców niż do dwunastowiecznych Pomorzan”. Nie wiem ilu jest zwolenników takiego sposobu myślenia (choć niewątpliwie są w dobie adopcji tradycji pruskiej przez potomków osadników z Kołomyi, Podlipek, Mosiny). Pan Leszczełowski nie sprawdził, jaki jest stosunek wysiedlonych przymusowo Niemców z regionu i samego Złocieńca (a także ich potomków) do współczesnych gospodarzy ziem nad Odrą i Bałtykiem (skąpe informacje występują w tym zakresie tylko śladowo). Jako redaktor „Kroniki Szczecina” chcę tu przywołać wypowiedź dość popularnego w środowisku także szczecińskich historyków, długoletniego prezesa organizacji ziomkowskich głównie wysiedlonych ze Szczecina Niemców i ich rodzin, nieżyjącego już dr. Hansa Günthera Cnotki[2], której udzielił redakcji „Kroniki Szczecina” w 2004 r. Na pytanie o jego stosunek do restytucji mienia poniemieckiego na Pomorzu Zachodnim powiedział m.in.: Według niemieckiego stanowiska nawet po uznaniu granicy w traktacie z 1991 r. nie nastąpiły tu żadne zmiany. To jest nadal nierozwiązany problem w niemiecko-polskich stosunkach. Niemcy są w dalszym ciągu właścicielami swoich byłych posiadłości. Niestety rząd niemiecki pozostawia ten problem samemu sobie i ma nadzieję, że rozwiąże się sam. Ten nieuznający powojennych realiów, wykształcony i opiniotwórczy w swoim środowisku były mieszkaniec Szczecina, zaprezentował też swoje oczekiwania w stosunku do współczesnych mieszkańców regionu: Chcę powiedzieć, że jest moim marzeniem, aby Niemcy osiedlali się na Pomorzu, i to nie tylko ci, co tutaj kiedyś zamieszkiwali. Ich obecność tutaj wzbogaciłaby Pomorze gospodarczo i kulturowo. Polska ludność zamieszkująca Pomorze z całą pewnością zyskałaby na tym procesie osadnictwa. Obie nacje nauczyłyby się z sobą żyć i korzyści wystąpiłyby po obu stronach. Z radością powitałbym np. umieszczenie obok polskich nazw miejscowości i ulic ich dawnych nazw niemieckich. Miałoby to istotny walor informacyjny[3]. Czy tylko informacyjny? Czy tylko dr Cnotka takie tezy prezentował?
Mam świadomość, iż za „odkrywcze” twierdzenia dotyczące genezy pozyskania przez Polskę ziem zachodnich (które zalicza do „herezji”) J. Leszczełowskiemu nie grożą żadne przykrości. Na ten temat wypowiadało się w podobnym duchu wiele osób, w tym także w 1980 r. niewątpliwie człowiek wybitny, opozycyjny działacz o socjaldemokratycznym rodowodzie, Jan Józef Lipski, w pracy Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy (uwagi o megalomanii i ksenofobii Polaków). J.J. Lipski pisał m.in.: Prawie każdy Polak (nawet wykształcony) wierzy dziś, że wróciliśmy po drugiej wojnie światowej na ziemie zagrabione nam przez Niemców. Dotyczyć to może Gdańska i Warmii (…) reszta Prus Wschodnich nigdy polska nie była, a Niemcy zdobyli te ziemie nie na Polakach, a na Prusach (…) Zachodnie Pomorze – etnicznie też nie polskie, choć słowiańskie – zrzucało parokrotnie z uporem swą zależność od Polski i wytworzyło własną organizację państwową zniszczoną dopiero w XVII wieku przez Szwedów. Prusacy zabrali te ziemie zamieszkałe nie przez Polaków Szwedom a nie Polsce[4]. Lipski stwierdza też, że my z kolei nie chcemy dziś pamiętać, że są to ziemie, na których parę setek lat kwitła kultura niemiecka[5]. Są więc i w poważnej literaturze stwierdzenia tego typu, z którymi nie wszyscy profesjonalni historycy i politolodzy oraz autorytety moralne zgadzają się. Jeżeli już jesteśmy przy autorytetach moralnych (oczywiście każdy może wybierać autorytet moralny według własnego uznania) warto przywołać stwierdzenie prymasa Stefana Wyszyńskiego, który w szczecińskiej katedrze w czasie ingresu pierwszego biskupa diecezji szczecińsko-kamieńskiej w październiku 1972 r. taką podał przyczynę pozyskania przez Polskę ziem nad Odrą i Bałtykiem, w tym Szczecina: Gdy przed wielu, wielu laty na prośbę prasy niemieckiej napisałem artykuł, jak się zapatruję na problem organizacji kościelnej na Ziemiach Odzyskanych, rzecz ująłem tak: „Powrót Polski na ziemie piastowskie, na ziemie śląskie czy pomorskie, jest wymownym ostrzeżeniem Boga, który kieruje narodami i jest ojcem ludów i narodów, ostrzeżeniem dla narodów krwawych”. I to sformułowanie obiegło cały świat i bardzo nie podobało się tym elementom rewizjonistycznym, które były zdania, że Polska jest tutaj tymczasowo[6].
Mógłbym tu szerzej odwołać się do wypowiedzi – cytowanego przez J. Leszczełowskiego – prymasa Augusta Hlonda z lat czterdziestych na ten temat. Przytoczę jednak późniejszą konstatację abp. Kazimierza Majdańskiego, którego osobowość wpłynęła na kształtowanie psychiki społeczeństwa regionu zarówno w okresie Polski Ludowej, jak i III RP. Oto fragment wypowiedzi biskupa szczecińsko-kamieńskiego z 1990 r. odnoszący się do sprawy godności człowieka i narodu: Nie można wyrzec się tego, co tę godność chroni. Chroni zaś tę godność prawda. Być może, że to dlatego właśnie wikłamy się w relacjach z naszym zachodnim sąsiadem, iż zapanowało podstawowe nieporozumienie. Skutki są brane za przyczynę. Przyczyną był dzień 1 września 1939 r. Był ten dzień przyczyną bezmiaru krzywd, jakie spadły przez wszystkie lata wojny na Naród polski, choć także inne narody, zwłaszcza na Naród żydowski. Sąsiedzi zaś nasi mówią najchętniej o roku 1945; o jego klęskach i doniosłych decyzjach politycznych wtedy podjętych[7]. Oczywiście cytowani duchowni doskonale wiedzieli o politycznych uwarunkowaniach przejęcia przez Polskę ziem zachodnich i północnych, czyli o zasadzie rekompensaty. Doceniali jednak polską myśl zachodnią oraz aspekt moralny polonizacji tych ziem. Warto w tym kontekście przypomnieć, że 1 marca 1945 r. w Izbie Gmin ówczesny brytyjski wicepremier, a późniejszy premier Clement Attlee mówił: Musicie przyznać szczerze i otwarcie, że za tę straszliwą rzecz, która przeszła nad Europą, ponoszą odpowiedzialność przywódcy Niemiec i naród niemiecki, i obawiam się, że jest bardzo wielu [Niemców], którzy przyjęli owe ideały. Złamali oni stare bariery i dlatego nie mogą apelować do starej Europy. Jeżeli oni muszą poddać się, powetować straty, to nie mają prawa powoływać się na prawo moralne, które sami podeptali, ani prosić o litość i przebaczenie, którego nigdy nie znali wobec innych. Nie uważam, że należy ich traktować tak, jak oni traktowali innych, lecz nie mogę zgodzić się z tym, aby mieli prawo apelować do zasad moralności i prawa, które sami całkowicie zignorowali. Mówiąc o konieczności przesiedlenia Niemców z terenów, które miały otrzymać kosztem Niemiec inne kraje, brytyjski polityk powiedział: Przesiedlenie ludności w chwili obecnej może być bardzo a bardzo bolesne, jednak o wiele lepsze aniżeli długo jątrząca się rana, jaką byłoby życie pod panowaniem narodów, których się nienawidzi[8]. Wysiedlenie Niemców i los wielu z nich już po ustaniu działań wojennych było oczywiście bolesne, a nawet tragiczne także dla 1 mln 800 tys. mieszkających w prowincji pomorskiej, można jednak postawić tezę, że zapobiegło ono nieszczęściom, jakie mogłyby nastąpić, gdyby na ziemiach zachodnich i północnych RP Polacy i Niemcy mieszkali obok siebie.
Jest faktem, że w latach pionierskich wielu twórców kultury, a pewnym stopniu i historyków, chcąc zamortyzować traumę osiedlających się na poniemieckich terenach rodaków, przywoływało legendy i sentymentalne opowiadania, dziełka literackie o słowiańskich i polskich losach ziem pozyskanych. To miało wówczas sens społeczny.
Niewątpliwie warto wspomnieć, iż nastroje dotyczące relacji polsko-niemieckich w Polsce funkcjonujące bezpośrednio po zmianie ustroju i budowaniu podstaw III Rzeczypospolitej przechodziły ewolucję. Od fascynacji do refleksji. Z czasem – nie tylko w oparciu o sprzeczne z polską racją stanu przejawy aktywności organizacji wysiedlonych Niemców – dawały o sobie znać przejawy rozczarowania się wielu polityków i ludzi kształtujących polską opinię publiczną w stosunku do Niemiec. Sympatię przenoszono raczej w stronę Stanów Zjednoczonych, kierując się problemem stabilizacji państwa i jego granic. Oczywiście polskie elity polityczne – w zależności od przynależności partyjnej – mają zróżnicowany stosunek do współpracy z zachodnim sąsiadem. Są to sprawy znane wszystkim obserwującym życie polityczne III RP. W kręgu profesjonalnych historyków nadal obecna jest ocena niemieckiego historycznego naporu na wschód oraz polsko-niemieckiej walki o pogranicze. Pamięta się w wielu kręgach o znaczeniu polskiej myśli zachodniej, aktywności ruchu kaszubskiego etc. Szczególną rolę w tym zakresie niewątpliwie odgrywa myślenie prof. Gerarda Labudy, uczonego europejskiej klasy, doktora honoris causa m.in. Uniwersytetu Szczecińskiego, według którego geneza przejęcia przez Polskę ziem zachodnich i północnych, zwanych przez dziesięciolecia Ziemiami Odzyskanymi, jest następująca: Granica na Odrze i Nysie nie jest tworem dnia wczorajszego lub z przedwczoraj. W stosunkach polsko-niemieckich i polsko-niemieckim sąsiedztwie była ona obecna od początku zetknięcia się obu państw już w X wieku, a przecież strumień przeobrażeń politycznych bezustannie zalewał ją „wodą zapomnienia”, to w polskiej świadomości społecznej tkwiła ona nadal jako granica etniczna, kulturalna i historyczna. Dziwnym zbiegiem wydarzeń ze stanu uśpienia do życia wezwał ją znowu pakt Hitlera-Stalina z dnia 23 sierpnia 1939 roku, który pomyślany jako akt rozbioru państwa polskiego, obrócił się swoim ostrzem przeciwko jego autorom, wywołał wybuch wojny światowej, w toku której doszło również do wojny na śmierć i życie między hitlerowskimi Niemcami i stalinowskim Związkiem Sowieckim[9]. Propaguję ten tekst prof. Labudy.
Chcę także zwrócić uwagę na napisany krótko przed śmiercią obszerny tekst prof. Antoniego Czubińskiego z UAM Ewolucja stanowiska publicystyki i historiografii polskiej wobec kwestii tzw. Ziem Odzyskanych (1939–2002)[10], w którym ten znany historyk udokumentował, jak zmieniało się myślenie polskich elit o złożonych relacjach polsko-niemieckich. Trzeba tu wspomnieć o wieloletniej konstruktywnej aktywności Uniwersytetu Szczecińskiego, innych wyższych uczelni Szczecina i Euroregionu Pomerania w zakresie dobrosąsiedzkiej współpracy województwa zachodniopomorskiego z landem Meklemburgia-Pomorze Przednie w wielu dziedzinach życia. Ważne niewątpliwie są opracowania prof. Jana M. Piskorskiego, m.in. dotyczące szeroko rozumianego procesu wysiedleń.
Nie zamierzam recenzować szerzej obszernej pracy J. Leszczełowskiego (powinno to mieć miejsce przed wydaniem jej drukiem). Zwracam tylko uwagę na świadomie wybrane problemy. W tomie drugim, gdy Autor omawia „Ostatnie stulecie Falkenburga”, z pietyzmem przybliża współczesnym mieszkańcom Złocieńca nie tylko pamiątki po pierwszej wojnie światowej, co jest oczywiście do przyjęcia, lecz także sukcesy militaryzmu niemieckiego w dobie nazizmu. Popularyzowana jest postać „pochodzącego z okolic Złocieńca sportowca Joachima Münchenberga”. Autor omawianej pracy tak o nim pisze: Urodził się 31 grudnia 1918 r. w maleńkiej wsi Radomyśl (Friedrichshof) nieopodal Osiecka, która robi dziś dość żałosne wrażenie. Wychował się w rodzinnym majątki ziemskim. Dworek rodziców przyszłego lotnika dziś jest straszliwie zdewastowany, za nim nadal rozciąga się duży park, w którym znajduje się zarośnięty staw pokryty rzęsą wodną. Mimo to warto odwiedzić to ciche i piękne miejsce. Joachim Münchenberg uczył się w gimnazjum w Drawsku. (…) Specjalizował się w lekkoatletyce i piłce ręcznej. Należał m.in. do złocienieckiej drużyny TSV Falkenburg. W 1936 r. wstąpił do Szkoły Sił Powietrznych w Dreźnie (…) 7 listopada 1939 r. stoczył na froncie zachodnim swoją pierwszą zwycięską walkę powietrzną z angielskim samolotem. Niespełna rok później, 14 września 1940 r. porucznik Münchenberg z okazji zestrzelenia 20 samolotu przeciwnika otrzymał Krzyż Rycerski. Dalszy szlak bojowy wiódł go aż nad Morze Śródziemne, gdzie 1 maja 1941 r. w czasie jednego lotu bojowego zestrzelił trzy brytyjskie hurricany, za co otrzymał dębowe liście do Krzyża Rycerskiego… Dalej Leszczełowski omawia kolejne sukcesy zasłużonego dla III Rzeszy pilota Luftwaffe (majora) aż do marca 1943 r., gdy zginął w walce z samolotami amerykańskimi, mając na koncie 500 lotów bojowych i 135 zestrzeleń (antyhitlerowskiej koalicji). Zaiste warto odwiedzić ciche i piękne miejsce jego urodzenia. Pięknie pan major prezentuje się w mundurze Luftwaffe.
Rozważania o przedwojennych losach miasta, gdzie od blisko 70 lat mieszkają niemal wyłącznie Polacy, J. Leszczełowski kończy informacją (co wydaje się zamiarem zgoła kiczowatym), iż nieprawdą jest, że Ewa Braun, przyjaciółka Adolfa Hitlera, była patronką Falkenburga. Autor informuje czytelników o tym fakcie, demaskując popularny jakoby wśród polskiej ludności miasta mit. Nie będę kontynuował laudacji dotyczącej Ostatniego stulecia Falkenburga. Myślę, że i bez tego książka wzbudziła duże zainteresowanie mieszkańców i uformowała myślenie także wielu młodych i starszych mieszkańców miasta, w tym także przewodników turystycznych.
W tomie trzecim trylogii Złocieniec nie całkiem odzyskany, autor prezentuje polskie losy miasta formalnie do 1956 r., faktycznie zaś śladowo do okresu III Rzeczypospolitej. Obszernie przedstawia walki o Wał Pomorski i Złocieniec, koncentrując się na aktywności 1. Armii Wojska Polskiego. Stara się przedstawić bardzo ciepło losy polskich żołnierzy-kresowiaków. Już na początku tych rozważań Autor wygłasza dość oczywistą tezę ideowo-propagandową uzasadniając, dlaczego rozdział pierwszy tego tomu zatytułował „Kresowi żołnierze zdobywają Falkenburg”: Moim zamiarem było podkreślenie, że najwięcej żołnierzy 1. Armii Wojska Polskiego wywodziło się z odebranych Polsce Kresów, ale wówczas w takim tytule zawarłbym nieprawdziwą sugestię, jakoby armia ta reprezentowała polski interes lub interes polskich Kresów. Tak niestety nie było. Armia ta była narzędziem w ręku Stalina, zresztą niezwykle przydatnym w jego wyrafinowanej polskiej rozgrywce. Nie zmienia to faktu, że żołnierze polscy przelewali krew w walce o pomorskie wsie i miasteczka. Mimo że na wyższych stanowiskach dowódczych widzieli przeważnie rosyjskich oficerów, to byli chyba przekonani, że walczą po właściwej stronie z największym wrogiem Polski, hitlerowskimi Niemcami (s. 13). Specjaliści z zakresu historii wojskowości mogliby tę część zrecenzować kompetentnie. Doceniam, że kilku autorów prac przywołanych w tej części trylogii przez Leszczełowskiego to wiarygodni naukowcy, np. T. Gasztold, J. Lindmajer, G.J. Brzustowicz. W tej części pracy J. Leszczełowski ciekawie prezentuje dramatyczne wojenne i powojenne losy polskich osadników (rozdz. „Sybiracy, repatrianci, przesiedleńcy”). To niewątpliwie wartościowa część pracy ze względu na zebranie i usystematyzowanie wywiadów z przedstawicielami odchodzącego pokolenia. Wydaje się, że rzetelnie są przedstawione dzieje parafii w Złocieńcu. Nieco propagandowy charakter ma amatorska ocena okresu walki o kształt władzy w Złocieńcu (na szerszym tle).
I w tej części trylogii występują pomyłki rzeczowe, w tym terminologiczne, np. „raporty wojewody zachodniopomorskiego” z 1945 r. (s. 66) – wojewoda zachodniopomorski funkcjonuje dopiero od 1999 r., a od 1946 r. urzędował wojewoda szczeciński. Nigdy nie było „konferencji pokojowej w Poczdamie” (s. 70) – chodzi o konferencję zwycięskich mocarstw w Poczdamie z lipca/sierpnia 1945 r.
Nie będę omawiał szerzej niewątpliwie dobrego zamysłu przedstawienia pierwszych 10–11 lat polskiego Złocieńca. Niepokoi mnie w przypisach zapis sygnatur zespołów archiwalnych. Książka wydana została w 2009 r., a autor powołuje się na materiały zgromadzone np. w WAP Koszalin. Wojewódzkie Archiwa Państwowe zostały zlikwidowane w całym kraju w 1975 r. (na ich miejsce powołano Archiwa Państwowe – sygn. AP). W ostatnim czterdziestoleciu przenumerowano też zespoły archiwalne. J. Leszczełowski korzystał ze zbiorów oddziału AP w Szczecinku i przywołał w specyficznym kontekście niektóre materiały źródłowe. Problem polega na tym, iż Autor nie potrafi krytycznie oceniać dokumentów, a krytyka źródeł to sprawa zasadnicza. Aby jej dokonać trzeba posiadać imponującą wiedzę pozaźródłową i to jest problem Autora omawianej trylogii. Przykładowo, na s. 75 Leszczełowski omawiając raporty obwodowego pełnomocnika rządu w Drawsku z 1945 r. naiwnie interpretuje problem chłonności osadniczej terenu. Władze polskie za zgodą Sowietów spełniły więc jeden z głównych postulatów zawartych w poprzednim dokumencie Starostwa [chodzi o wysiedlenie Niemców i trudności z akcją żniwną]. Oczywiście nie wolno wyciągać wniosku, że to postulaty starostów były powodem rozpoczęcia tej akcji wysiedleńczej. O takich działaniach musiała zdecydować Moskwa, która postanowiła działać metodą faktów dokonanych jeszcze przed decyzjami mocarstw na konferencji poczdamskiej. Mniej Niemców na Ziemiach Odzyskanych oznaczało mniejsze wyrzuty sumienia u przywódców Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Myślę, że Stalin był wtedy pewien, że Polska pozostanie w jego sferze wpływów, a status nowych Niemiec musiał być dla niego jeszcze zagadką. (…) W taki sposób Sowiety chcąc nie chcąc wspierały polskie roszczenia oddalając widmo Polski w granicach Księstwa Warszawskiego. Ta konstatacja to smutny przykład pomieszania z poplątaniem informacji o złożonych uwarunkowaniach przejęcia przez Polskę ziem nad Odrą i Bałtykiem, a na ten temat jest niezwykle bogata literatura naukowa (i popularna), także wydana w ostatnim dwudziestoleciu. Wystarczyłoby chociażby zapoznać się z pracą prof. Andrzeja Skrzypka Mechanizmy uzależnienia. Stosunki polsko-niemieckie 1944–1957 (Pułtusk 2002). Z tej monografii wynika, iż Stalin dopiero w październiku 1946 r. uznał polską granicę na Odrze i Nysie za definitywnie ustaloną. Wcześniej prowadził grę polityczno-dyplomatyczną z zachodnimi mocarstwami o kształt powojennych Niemiec. Jest faktem, iż po ustaniu działań wojennych wielu radzieckich oficerów i żołnierzy raczej sprzyjało Niemcom niż polskim osadnikom (różne były przyczyny tego stanu rzeczy). O stosunku Wielkiej Brytanii do wysiedlenia Niemców mógłby dowiedzieć się Autor choćby z XII tomu źródeł do dziejów Pomorza Zachodniego opracowanego przez Tadeusza Białeckiego i Kazimierza Kozłowskiego Niemcy na Pomorzu Zachodnim w latach 1945–1950 (Szczecin 2004).
Omawiając szeroko relacje represjonowanych w dobie stalinizmu mieszkańców Złocieńca, Leszczełowski nie czerpie informacji z najnowszych opracowań dotyczących aparatu represyjnego Polski Ludowej, a powinien skorzystać z prac dr. Radosława Ptaszyńskiego wydanych przez szczeciński Oddział IPN[11]. Powinien też pamiętać o istocie dramatu wojny domowej w latach 1945–1947, jaka miała wówczas miejsce w kraju (z jej skutkami). Ważne by tu były ustalenia prof. Andrzeja Friszke. Sądzę, iż wypada w tym miejscu przedstawić konstatację Adama Michnika zaprezentowana w artykule „Żołnierze wyklęci w potrzasku”. Redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” pisze: Był to ponury czas, w którym wszystkie niemal drogi prowadziły donikąd. Był to czas, gdy wierność łatwo przeobrażała się w absurd, a realizm mógł oznaczać zdradę. Tym, którzy tego uniknęli, zarówno „żołnierzom wyklętym”, jak i krytykom należy się hołd, miłosierdzie i życzliwa pamięć[12].
Kończąc informację bardzo ogólną o publikacji mogę stwierdzić, iż Autor, który o sobie pisze (na swojej stronie internetowej), że jest historykiem amatorem i hobbystycznie bada historię regionalną Pojezierza Drawskiego niewątpliwie ma talent pisarski i cechuje go ogromna pracowitość. Zarówno jego wysiłek autorski, jak i finansowy sponsorów byłby lepiej spożytkowany, gdyby odbyły się wcześniej konsultacje merytoryczne co do zakresu prezentowanego materiału, metody badawczej, wykorzystania literatury fachowej i źródeł, a poszczególne fragmenty książki były zrecenzowane przez specjalistów. Wówczas laudacje pod adresem Jarosława Leszczełowskiego ze strony Burmistrza i Rady Miasta byłyby bardziej uprawnione, a Autor omawianej pracy miałby niewątpliwie większą satysfakcję. Nade wszystko jednak nie nastąpiłaby dezinformacja Czytelników, którzy mogą sądzić, iż mieli w ręku prawdziwą historię Złocieńca.
Dla „Przeglądu Zachodniopomorskiego”
* Prof. dr hab. K. Kozłowski jest kierownikiem Zakładu Historii Społecznej i Badań Regionalnych w Instytucie Politologii i Europeistyki US. W latach 1975–2007 był dyrektorem Archiwum Państwowego w Szczecinie. Autor m.in. monografii Pomorze Zachodnie 1945–2010. Społeczeństwo – władza – gospodarka – kultura, Szczecin 2012.
[1] J. Leszczełowski, Złocieniec – przygoda z historią, część pierwsza, (Warszawa 2007, wydawca Agencja Wydawniczo-Usługowa „ALJAR” Alicja Leszczełowska, 336 ss.), Ostatnie stulecie Falkenburga, Złocieniec – przygoda z historią, część druga (Warszawa 2007, wydawca jw., 306 ss.), Złocieniec nie całkiem odzyskany, część trzecia (Warszawa 2009, wydawca jw., 358 ss.
[2] Dr H.G. Cnotka urodził się w Szczecinie w 1932 r. (jego ojciec osiedlił się w Szczecinie w 1919 r. po „pierwszym rozbiorze Niemiec” – jak stwierdza H.G. Cnotka, przenosząc się z Bydgoszczy). Był redaktorem naczelnym „Stettiner Bürgerbriefe”, od 1991 r. szefem stowarzyszenia „Historischer Arbeitkreis Stettin” oraz wydawcą „Reiseführer Stettin” i przewodnika po Szczecinie.
[3] Wywiad W. Mijala z H.G. Cnotką, „Kronika Szczecina 2003”, Szczecin 2004, s. 67.
[4] J.J. Lipski, Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy (uwagi o megalomanii i ksenofobii Polaków), w: Tunika Nesosa. Szkice o literaturze i o nacjonalizmie, Warszawa 1992, s. 144.
[5] Tamże, s. 146.
[6] Tekst homilii kard. S. Wyszyńskiego w zbiorach Kurii diecezji szczecińsko-kamieńskiej.
[7] Tamże.
[8] Cyt. za: Źródła do dziejów Pomorza Zachodniego, t. XII: Niemcy na Pomorzu Zachodnim, red. T. Białecki, K. Kozłowski, Szczecin 2004, s. 32–33.
[9] G. Labuda, Dzieje granicy polsko-niemieckiej jako zagadnienie badawcze, w: Problem granic i obszaru odrodzonego państwa polskiego (1918–1990), red. A. Czubiński, Poznań 1992, s. 45–46.
[10] A. Czubiński, Studia ostatnie, Poznań 2009, s. 384–405. Praca ta przywołana została ponownie w 2011 r. w książce Spory o historię, prawdę i o nas, wstęp i oprac. S. Sierpowski, Poznań 2011.
[11] R. Ptaszyński, Sędziowie Wojskowego Sądu Rejonowego w Szczecinie i ich wyroki, Szczecin 2008.
[12] A. Michnik, Podzielona polska pamięć. Żołnierze wyklęci w potrzasku, „Gazeta Wyborcza” 2–3 marca 2013.
Post scriptum czyli prof. Kazimierz Kozłowski o książce pana Marcina Kuchto pt: Dzieje polskiego Kalisza Pomorskiego w latach 1945-2010.
Na oddzielną uwagę zasługuje wydana przez Przedsiębiorstwo Poligraficzno – Reklamowe TONGRAF książka Marcina Kuchto „Dzieje polskiego Kalisza Pomorskiego w latach 1945-2010”. Na stronie tytułowej umieszczono zapis „Publikacja ukazała się dzięki wsparciu gminy Kalisz Pomorski niemniej jednak gmina Kalisz Pomorski nie odpowiada za treści w niej zawarte”. Ten zapis łagodzi nieco odpowiedzialność sponsora za jakość książki. Autor zebrał imponującą ilość informacji o powojennych dziejach Kalisza Pomorskiego, lecz przedstawił je bez żadnej sensownej koncepcji, metody badawczej, kompetentnej krytyki źródeł. Wielka szkoda, że władze bardzo sympatycznego dla mnie miasta nie zwróciły się o konsultacje do specjalistów. Myślę, że dobrym przykładem jest tu współpraca władz miasta Szczecinek z Uniwersytetem Szczecińskim i Archiwum Państwowym.
Taka ogarnia mnie refleksja (nad tą refleksją) czy to tak szczerze z troski o jakość publikacji; czy może z czystej ludzkiej zazdrości, że amator też potrafi i bez tytułu naukowego; czy może chodzi zwyczajnie o kasę, która nie trafia do naukowców choćby za recenzję tylko idą gdzieś bokiem. Należy pamiętać, że gdyby nie tacy właśnie zapaleni amatorzy jak Jarosław Leszczyłowski wiele historii lokalnej (szczególnie tych mniejszych prowincjonalnych miast) poszła by w zapomnienie. Pan profesor chwali władze naszego miasta za współpracę przy monografii, II tom był pod redakcją właśnie Pana profesora a recenzentem był prof. Białecki, czy to jakoś uskrzydliło ten nasz II tom?