Wspomnienie o Neustettin w książce "Maluśki".

Dyskusje historyczne na temat przedwojennego Neustettin.
Post Reply
User avatar
bronx
Site Admin
Posts: 5469
Joined: 25 Feb 2005, 10:18
Location: Nstn in Pomm.
Contact:

Wspomnienie o Neustettin w książce "Maluśki".

Post by bronx »

Ostatnio udało mi się nabyć drogą kupna książkę Tadeusza Łoszewskiego „Maluśki” wydaną w 1988 roku przez Wydawnictwo „Iskry”. W książce tej są zawarte wspomnienia autora z czasów pracy przymusowej w III Rzeszy do której trafił jako trzynastoletni chłopiec.. Jest to dla nas o tyle ciekawe, że trafił do gospodarstwa w Gross Küdde czyli Gwdzie Wielkiej. Znalazłem też fragment gdzie opisuje Neustettin. Muszę zaznaczyć, że wspomnienia są datowane na 1986 rok także są odtwarzane po wielu latach z jakże zawodnej pamięci.
Tadeusz Łoszewski w książce „Maluśki” wrote:Mijaliśmy stacyjki i dworce kolejowe, odczytywaliśmy ich nazwy, które nic nam nie mówiły, zmienione na niemieckie. Dopiero Posen przetłumaczony na Poznań zabrzmiał swojsko. Poznań, miasto znane z lekcji geografii, nasze polskie.
Jechaliśmy cały dzień i noc. Noc spędzona na twardych ławkach i na podłodze pociągu popsuła trochę humory, bolały kości, ale nowy, rozjarzony słońcem dzień poprawił je znowu.
Jeszcze parę przystanków na wiejskich czy małomiasteczkowych stacyjkach i pociąg, zwalniając na licznych rozjazdach, stanął wreszcie na dłużej. Kiedy ruszył znowu, a nasz wagon z dwoma innymi został, stało się jasne, że jesteśmy u celu. Jeszcze z godzinę czy dłużej pełnego napięcia oczekiwania i otwarto drzwi wagonów. Znowu eskorta i komenda wysiadać. Z bocznego toru, na którym staliśmy, widać było budynek stacyjny, na którym wisiała duża biała tablica z czarnym napisem:
NEUSTETTIN.
Była sobota, 21 czerwca 1941 roku.
Stacyjka była taka sobie, ani mała, ani duża. Dwa albo trzy perony połączone tunelowymi przejściami. Lekki daszek nad pierwszym peronem dawał odrobinę cienia w to czerwcowe, rozprażone słońcem południe. Atmosfera senna. Zaledwie parę osób snuło się po peronie, zanim ich nie odsunięto od miejsca, gdzie znowu, nas ustawiono w długą kolejkę przed stołem urzędnika Arbeitsamtu.
Pojawili się „kupcy” po żywy towar. Zaczęło nas ubywać z kolejki. Szczęśliwi byli idący we dwójkę lub trójkę. Zawiedzeni ci brani w pojedynkę, najpierw z domu rodzicielskiego, a teraz od dopiero co poznanych kolegów.
Po początkowym przebieraniu w „towarze”, kiedy wybierano starsze, bardziej rozwinięte jednostki, urzędnik Arbeitsamtu bojąc się, że mu zostaną jakieś odpadki, zaczął przydzielać „sztuki”, jak leci.
Stałem na przedostatnim miejscu w tym długim ogonie i czekałem na moją kolej. Za mną stało piętnastoletnie chyba dziewczę, blondas z krótko wokoło głowy przyciętymi, prostymi włosami. Drobna, chuda jak i ja „sierota”. A tam w przodzie szedł targ. Kupcy byli różni: mali lub tyczkowaci, grubi i szczupli, starzy i młodzi, dobroduszni i złośliwi. Jedni traktowali przydział takiego „towaru” półżartem, inni serio jeszcze inni patrzyli sceptycznie na przydzielony drobiazg i pewnie zastanawiali się, co z tym zrobić i jak to wykorzystać.
Do tej pory byłem spokojny i nawet pewny siebie, ale teraz z upływem czasu, z każdą godziną ogarniała mnie żałość i niepokój Patrząc na rozgrywające się sceny, zastanawiałem się, skąd ja to znam, gdzie już widziałem, kiedy.
— Ależ tak! Znani to! To przecież targ Murzynów z „Chaty Wuja Toma”.
To, co było do tej pory dla mnie tylko fikcją literacką, teraz nagle stało się faktem. Tamci, czarni, byli niewolnikami. A my tu taj? Różnimy się od tamtych tylko kolorem skóry. A więc biali niewolnicy. Jestem n i e w o l n i k i e m!
Po uprzytomnieniu sobie tego faktu chciało mi się drzeć na cale gardło, aby i im dowiedzieli się, że są niewolnikami. Tylko dlaczego? Za co? Siedząc w domu, wśród bliskich, nie odczuwało się tak bardzo wojny i okupacji. Było się ograniczonym w swobodzie, ale nie niewolnikiem. Ojcowie, stryjowie, bracia, znajomi, ci wzięci do niewoli, byli jeńcami wojennymi, ale my, dzieci, z jakiej racji?
Stałem ze ściśniętym gardłem, łzy zaczęły m się kręcić pod po wiekami. Nie krzyczałem, nie pisnąłem nawet. Nie miałem na to ani dość siły, ani odwagi — niewolnik.
Około czwartej po południu było nas już tylko dwoje. Ja i ta dziewczynka za mną. Stanęliśmy przed urzędowym stołem jak bieda z nędzą. Dwie wystraszone „sieroty”.
Od wejścia w naszą stronę szło — jeden za drugim — dwóch bauerów. Drugi przyspieszył kroku, wyminął pierwszego i pokazując dziewczynkę coś powiedział do urzędnika. Tamten wyszczerzył zęby w uśmiechu, coś wpisał w dokumenty, przyłożył pieczątki i za chwilę zostałem sam.
Teraz podszedł ten, co szedł wolniej — był średniego wzrostu, około trzydziestki, miał sympatyczną twarz, krótko podstrzyżone ciemne włosy i budził zaufanie.
— Guten Tag — powiedział.
— Guten Tag — odpowiedziano.
Na resztę wymiany zdań, nie znając języka, pozostałem głuchy. Patrzyłem jednak uważnie to na przybyłego, to na urzędnika, jaki mają wyraz twarzy. „Kupi” mnie ten Sympatyczny czy nie? Co się ze mną stanie, jeżeli mnie nie zechce? Sympatyczny coś mówił, wreszcie popatrzył na mnie z jakimś smętnym półuśmiechem i westchnął. Urzędnik szybko dopełnił formalności, a ja odetchnąłem z ulgą. Sympatyczny „kupił” mnie.
— Auf wiedersehen.
— Auf wiedersehen.
Symaptyczny wziął moje rzeczy w jedną rękę, drugą podał mi i wyprowadził ze stacji na ulicę; gdzie stała bryczka zaprzężona w gniadą klaczkę. Podsadził mnie na siedzenie, usiadł obok, ujął lejce i ruszyliśmy.
Nieznane miasteczko, nieznane ulice i ten obok mnie nieznany człowiek, u którego miałem być niewolnikiem. Kim on jest? Dokąd mnie wiezie? Co się ze mną stanie? Tyle znaków zapytania, kto, kiedy i jak mi na nie odpowie?
Wąskimi uliczkami wyjechaliśmy na szeroką aleję, położoną wzdłuż dużego, granatowego jeziora. Na lekkiej fali leniwie pływały białe żaglówki, na plaży mnóstwo opalonych ciał. Promenadą przemaszerował oddziałek Hitlerjugend, dziarscy, wysportowani blondasi. Jakieś domki z ogródkami w kwiatach. Domy ze skrzynkami pełnymi kwiatów na parapetach okien, kamieniczki z balkonami i wieżyczkami jak miniaturowe zamki i obok, na małym placyku, strzelista wieża kościoła. Może to katolicki, może chociaż od czasu do czasu na nabożeństwach będę mógł spotkać Polaków. Zebrałem się na odwagę i... — Katolische? — zapytałem, pokazując palcem kościół, nie znajdując w pamięci słowa Kirche.
— Nein — odpowiedział — Nie mamy tu katolickiego kościoła. Z tego wszystkiego zrozumiałem: nein — wystarczyło. Nadzieja na spotkanie rodaków zgasła. U powiek zawisły łzy, gardło znowu ścisnął żal.
Przejechaliśmy przez plac obudowany wokół kamienicami. Był tam ratusz z wieżą zegarową, obok poczta, apteka, jakieś sklepy. Znowu ciasna uliczka, drewniane domki, których belkowanie, widoczne z zewnątrz, pokazywało konstrukcję domu. Podział na mieszkania jak komórki do wynajęcia.
Uliczkę zamykał w poprzek dom piętrowy, murowany ze ściętym narożnikiem, w którym mieścił się sklep. Szyld nic mi nie mówił, ale wyłowiłem nazwisko — Hugo Glasenapp. Sympatyczny skierował bryczkę w otwartą bramę niedużego podwórka, zeskoczył z kozła, pomógł mi zsiąść i uwiązał klaczkę. Zabierając moje rzeczy z bryczki, Sympatyczny znowu wziął mnie za rękę i poprowadził do domu. W środku przywitał się serdecznie z gospodarzem, do którego zwrócił się po imieniu — Hugo. Aha, a więc to jest pan sklepikarz. Ten przywitał Sympatycznego:
— Guten Tag, lieber Erwin!
Dzięki temu poznałem również imię Sympatycznego
Uścisnąwszy się zaczęli wydziwiać nade mną. Nie zrozumiałem z tego nic, ale po minach i intonacji głosu czułem, że nie mówią źle. Raczej z frasunkiem, co ze mną uczynić. W pewnym momencie temat się zmienił, coś obaj zaczęli naraz mówić do mnie. Zrozumiałem — Hunger i essen — a ponieważ nic nie odpowiedziałem, naładowany po brzegi żalem, zadecydowali widać sami. Posadzono mnie przy stole, a po małej chwili Hugo postawił przede mną kubek z białą kawą i dwie lukrowane bułeczki, zwane w Łodzi szneki z glansem.
— Gute Appetit — rzekł Hugo uśmiechając się zachęcająco.
— Dan... Dan... Danke schön — wyjąkałem wreszcie i łzy zaczęły mi kapać w kawę.
Chociaż głód skręcał mi wnętrzności, każdy kęs bułki rósł mi w ustach i dławił, odbierał oddech, byłem zupełnie wykończony. Obaj mężczyźni, aby mnie nie peszyć, odeszli na stronę i zajęli się rozmową udając, że nie widzą, co się ze mną dzieje. Mimo to od czasu do czasu to jeden, to drugi podchodził do mnie i kładąc rai rękę na głowie mówił:
— Weine nicht, weine nicht.
A mnie w tym momencie ogarniał jeszcze większy żal.
Po jakiejś chyba godzinie pojechaliśmy dalej, ale jeszcze nie do domu. Sympatyczny Erwin miał w mieście przyjaciół — Familie Radtke. Pan był szczupły, wysoki, około sześćdziesiątki, miał siwy wąs, sumiaste brwi i żuł prymkę. Pani Radtke była malutka, okrąglutka i cała przepełniona uczuciem macierzyństwa. Mieli na wojnie dwóch synów.
Kiedyśmy tam zajechali, państwo Radtke, widać spodziewający się tej wizyty, wyszli witać gościa na progu swego małego drewnianego domku. Pan Radtke witał się z Erwinem, a pani Radtke na mój widok najpierw załamała pulchne rączki, a później przytuliła mnie do swojej macierzyńskiej piersi i sama ze łzą w oku jęła mnie uspokajać.
— Ach, mein Gott, mein Gott — tyle zrozumiałem z tego, co mówiła i: — kleine Junge — i weine nicht.
Była bardzo wzruszona i dobra, odczułem to, mocno przyciśnięty do jej obfitego łona. Pytała o coś z troską Sympatycznego — czego nie rozumiałem, odpowiedź musiała być pewnie po jej myśli, ponieważ zobaczyłem ulgę na jej twarzy. Znowu powiedziała do mnie: — Mein Gott, weine nieht... — i popatrzyła tkliwie.
Weszliśmy razem na zabudowane ze wszystkich stron podwóreczko, maleńkie jak pudełko zapałek. Pod jedynym chudym drzewkiem stał fotel na biegunach i parę taboretów. Pani Radtke usiłowała mnie nakarmić, ale Sympatyczny wyjaśnił jej chyba, że zrobił to już wcześniej Hugo Glasenapp i że nie dojedzone bulki zabrał mi na drogę.
W trakcie rozmowy pojawiła się jeszcze jedna osoba. Pani imieniem Erna, która usiłowała mnie pocieszać, wtrącając w rozmowie parę słów polskich w rodzaju:
— Weine nicht, prenko. Das ist topszi baore. — I na końcu, nie bardzo wiedziałem w związku z czym: — Aj, kolera, szakrew!
Pożegnała się dość szybko i odjechała rowerem.
Tyle ludzi usiłowało mi okazać życzliwość i troskę, że zacząłem się powoli uspokajać, i kiedyśmy ruszyli w dalszą drogę, byłem już zupełnie opanowany i nie beczałem.
Mogło być około szóstej po południu, jeszcze widno i ciepło, jako że był czerwiec, a do tego wprowadzono czas letni. Klaczka szła równo po asfaltowej, obsadzonej topolami szosie. Gdzieś w oddali, po lewej stronie, słało się długie jezioro, bliżej łąki, uprawne pola i zagrody. Po prawej, zaraz za miastem, cmentarz, a dalej to samo co po lewej: pola, łąki i kępy leśne.
Sympatyczny przez dłuższy czas siedział milcząco, ale w końcu zwrócił się do mnie i wydawało mi się, że chce mi powiedzieć coś ważnego. Wolno, dobierając słowa, trochę za pomocą rąk wytłumaczył mi, że:
— Ich habe schon drei Pole.
Do dziesięciu liczyć umiałem, zrozumiałem więc „drei”, „Pole” to ja, czyli Polak, a kiedy przy „ich” pokazał na siebie, zrozumiałem, że chyba nie będę u niego sam. Następne zdanie wyjaśniło resztę, kiedy zaczął wyliczać:
— Johann von Radom, Stanis von Warschau und deine Kollege Heinrich von Lodz, von Litzmannstadt — poprawił się.
Zbaraniałem ze szczęścia. Zadowolony z tego, że jego informacja dotarła do mnie, Sympatyczny uśmiechnął się. Serce mi zabiło radośnie, a więc nie będę sam, dzięki ci Boże i za to. Odwzajemniłem uśmiech i od tej chwili nie mogłem się doczekać końca drogi.
Wkrótce na wzniesieniu szosy wystrzeliła w górę wieża kościoła, a potem zabudowania wsi. Zaraz też pokazała się tablica z napisem:
GROSS KÜDDE.
Poddajmy te wspomnienia małej analizie:

. Z bocznego toru, na którym staliśmy, widać było budynek stacyjny, na którym wisiała duża biała tablica z czarnym napisem:
NEUSTETTIN.
Była sobota, 21 czerwca 1941 roku.
Stacyjka była taka sobie, ani mała, ani duża. Dwa albo trzy perony połączone tunelowymi przejściami. Lekki daszek nad pierwszym peronem dawał odrobinę cienia w to czerwcowe, rozprażone słońcem południe. Atmosfera senna. Zaledwie parę osób snuło się po peronie,

Ten fragment może zobrazuje tylko tym zdjęciem:
Image

Wąskimi uliczkami wyjechaliśmy na szeroką aleję, położoną wzdłuż dużego, granatowego jeziora. Na lekkiej fali leniwie pływały białe żaglówki, na plaży mnóstwo opalonych ciał.
Wszystko wskazuje na to, że z dworca jechali przez Brombergerstrasse – Piłsudskiego, tym zdaniu opisuje Blücherstrasse – Mickiewicza.

Jakieś domki z ogródkami w kwiatach. Domy ze skrzynkami pełnymi kwiatów na parapetach okien, kamieniczki z balkonami i wieżyczkami jak miniaturowe zamki

Być może zapamiętał ten budynek:
Image

obok, na małym placyku, strzelista wieża kościoła. Może to katolicki, może chociaż od czasu do czasu na nabożeństwach będę mógł spotkać Polaków. Zebrałem się na odwagę i... — Katolische? — zapytałem, pokazując palcem kościół, nie znajdując w pamięci słowa Kirche.
— Nein — odpowiedział — Nie mamy tu katolickiego kościoła.


Tutaj raczej nie ma wątpliwości jaki budynek widział autor. Jak wiemy w Neustettin był katolicki kościół, widać tutaj to „ich” niezrozumienie, ponadto autor pewnie nie miał później okazji być w „małym” kościele, stąd pewnie to jego przeświadczenie, że takiego nie ma.

Przejechaliśmy przez plac obudowany wokół kamienicami. Był tam ratusz z wieżą zegarową, obok poczta, apteka, jakieś sklepy.

Z Blücherstr. zapewne poprzez Schloßstr. trafili na Markt. Zastanawia mnie ta poczta obok ratusza? Być może zapamiętał ta budkę telefoniczną która stała przy ratuszu od strony Cafe Adam i stąd takie skojarzenie? Apteka, sklepy, wszystko gra.

Znowu ciasna uliczka, drewniane domki, których belkowanie, widoczne z zewnątrz, pokazywało konstrukcję domu. Podział na mieszkania jak komórki do wynajęcia.

Jadą dalej Friedrichstrasse.

Uliczkę zamykał w poprzek dom piętrowy, murowany ze ściętym narożnikiem, w którym mieścił się sklep. Szyld nic mi nie mówił, ale wyłowiłem nazwisko — Hugo Glasenapp. Sympatyczny skierował bryczkę w otwartą bramę niedużego podwórka, zeskoczył z kozła, pomógł mi zsiąść i uwiązał klaczkę. […] po małej chwili Hugo postawił przede mną kubek z białą kawą i dwie lukrowane bułeczki,
Z opisu nie bardzo kojarzę jakiś ścięty budynek, jednak z Adressbucha 1928 można wyczytać taki wpis:
Glasenapp Hugo - Bäckermeister (piekarz-cukiernik) – Grünstraße 11 (ul. Zielona 11).
Grünstr. 11 to budynek w którym mieści się monopolowy po schodkach na Zielonej. Tu na zdjęciu jest skrajnie po lewej stronie. Niestety lepszego nie mam pod ręką. Przy okazji ten czerwony budynek to Parteihaus NSDAP.
Image

Po jakiejś chyba godzinie pojechaliśmy dalej, ale jeszcze nie do domu. Sympatyczny Erwin miał w mieście przyjaciół — Familie Radtke
Szkoda, że nie podał imion, bo trochę osób o tym nazwisku w Neustettin mieszkało i nie ma jak tego zweryfikować.

Klaczka szła równo po asfaltowej, obsadzonej topolami szosie. Gdzieś w oddali, po lewej stronie, słało się długie jezioro, bliżej łąki, uprawne pola i zagrody.

Logika wskazuje na to, że wyjeżdżali z miasta ul. Lipowa, skąd więc te topole? Być może zapamiętał ulicę gęsto obsadzoną drzewami (lipami), a ulotna pamięć zmiksowała ten obraz z obrazem ul. Mickiewicza?? Jezioro w oddali to być może widział Wielimie.

Po prawej, zaraz za miastem, cmentarz, a dalej to samo co po lewej: pola, łąki i kępy leśne.
Ten fragment zdaje się potwierdzać to co wyżej napisałem.
GIZIO

Post by GIZIO »

Serwo

Bronx nie wiem jak Ci się to udało,ale kuźwa jesteś WIELKI. :shock: :shock: Co ja się tej książki naszukałem i prosze.Pozdro. 8)
User avatar
dzaro
Posts: 74
Joined: 06 Apr 2008, 10:46
Location: Szczecinek/Szczecin

Post by dzaro »

Witam niedługo będę posiadał tą książkę [ o dziwo nie miałem problemów z jej odnalezieniem] :) I przy okazji mam pytanie ksiązka posiada dokładnie 194 str. a ile z tego to opis Szczecinka?
GIZIO

Post by GIZIO »

Ja tej ksiązki szukałem pare lat temu.Teraz może jest dostępna.Jak tak,to chętnie skorzystam z podpowiedzi.
User avatar
dzaro
Posts: 74
Joined: 06 Apr 2008, 10:46
Location: Szczecinek/Szczecin

Post by dzaro »

Ja skorzystałem z bibliotek mieszczących się w Szczecinie i znalazłem ją w jednej z miejskich bibliotek :)
GIZIO

Post by GIZIO »

Ja mieszkam w Szczecinku,a nie w Szczecinie.A w naszych bibliotekach takiej pozycji nie ma.To tyle. :twisted:
User avatar
bronx
Site Admin
Posts: 5469
Joined: 25 Feb 2005, 10:18
Location: Nstn in Pomm.
Contact:

Post by bronx »

Tadeusz Łoszewski po zawierusze wojennej często powracał w te strony w swoje sentymentalne podróże. Opisał to w książce "Powroty" wydanej w 2001 roku, która była kontunacją jego losów z książki "Maluśki". Zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, w którym kończy się pierwsza część, czyli podczas zdobywania przez Armię Czerwoną wsi Sparsee. Oto jak opisuje swój pierwszy po wojnie powrót do Szczecinka.
Czerwcowego poranka 1957 roku, po całonocnej jeździe pociągiem, wylądowałem w Szczecinku. Znalazłem Hotel Oficerski i po zainstalowaniu się, odświeżeniu i śniadaniu ruszyłem - znajomymi ulicami w „miasto”. Tak samo jak wtedy, w 1941 roku, było zielono słonecznie i gorąco.
Poczynając od stacji kolejowej, przemierzyłem całą drogę przebytą szesnaście lat wcześniej, z moim ówczesnym gospodarzem Erwinem Lohrke. Stacja prawie się nie zmieniła, tylko spod nowej przebijała mocną czernią stara — Neu Stettin — a w miejsce niemieckich, widziało się dużo przedstawicieli armii wyzwolicielki.
Szukałem śladów państwa Erny i Hugona Glasenappów oraz państwa Radtke, ale w ich dawnych domach mieszkali ludzie nie mający pojęcia
o kogo pytam. Postanowiłem więc jechać do... no właśnie, dokąd? Gross Küdde jak również Stadtwaldu, rzecz jasna, nie znalazłem w kolejowym rozkładzie jazdy, autobusy PKS także nie miały na szyldach takich nazw. Pytani przechodnie patrzyli na mnie jak na marsjanina. Facet w mundurze polskiego oficera podpytuje o jakieś niemieckie miejscowości? W Polsce? Głupek, przebieraniec, prowokator a może szpieg! Trochę późno wpadłem na pomysł, aby po informacje udać się do ratusza.
W pokoju gęsto zastawionym szafami, zapracowana pani na moje dzień dobry, odpowiedziała nie podnosząc głowy:
Dzień dobry, czegóż to obywatel sobie życzy?
— Kapitan Łoszewski melduje się z prośbą — odrzekłem w tonacji pół żartem, pół serio, przedstawiając się, a jednocześnie anonsując sprawę.
Pani podniosła głowę rumieniąc się lekko i poprawiła, tak jakoś po drodze, opadające na twarz włosy.
— O, przeprasz obywatelu kapitanie W czym mogę panu pomóc? — nie mogła się zdecydować jaką formę grzecznościową przyjąć:
urzędowego obywatela czy prywatnego pana.
Regulaminowo w wojsku byliśmy obywatelami jednakże w mojej profesji, w kulturze, powszechnie stosowało się ten drugi zwrot, toteż uśmiechając się ujmująco przedstawiłem szanownej pani moją prośbę.
— Zaraz wszystko znajdziemy, panie kapitanie. Proszę mi powiedzieć, dlaczego chce pan tam jechać? To przecież tylko przestępca wraca na miejsce zbrodni — pani była chyba miłośniczką kryminałów — u pan był ofiarą.
— Ma pani rację, ale przestępstwo popełnili ci co mnie wywieźli na roboty. Ci, do których los mnie rzucił, byli zupełnie inni, dobrzy i niewinni. Może to dzięki nim dzisiaj ze sobą rozmawiamy. A poza tym może ktoś tu został, może spotkam przyjaciół z czasów wojny.
Dowiedziałem się, że: Gross Küdde to Gwda Wielka, Stadtwald zwie się Czarnobór, a Soltnitz to Żółtnica. Wszystko to miła pani
znalazła w starej, pożółkłej niemieckiej książce. Dowiedziałem się także, że do Czarnoboru nie ma już dzisiaj pociągu, a do Gwdy Malej, po drodze do Słupska, nie ma torów, zdjętych przez oddziały armii wyzwolicielki jako „giermanskich, wajennych trafieji”.
Nie mogąc liczyć na środki lokomocji postanowiłem dziewięciokilometrową drogę do celu mojej podróży przebyć piechotą. Na wszelki wypadek zrobiłem sobie rezerwację w hotelu i kupiłem coś do jedzenia na drogę. Jak niegdyś, z Erwinem Lohrke, tak i teraz ruszyłem Lipową do szosy. Za miastem znajome widoki: po lewej, wieża ciśnień, jezioro i łąki, po prawej stronie cmentarz na górce, a dalej piaszczyste pola i łąki. Na górce za cmentarzem, dogoniła mnie furka.
-Dzień dobry, panie oficerze — zagadnął mnie woźnica.
- Dzień dobry - odkłoniłem się salutując.
- A dokąd to pan Bóg prowadzi? Może podwieźć?
- Dziękuję, chętnie skorzystam.
Siadłem na furkę i zaczęła się rozmowa. Gospodarz bał może idę w sprawie zakwaterowania wojska na jakieś ćwiczenia. Odetchnął z ulgą, kiedy zaprzeczyłem. Narzekał, że zaprzyjaźniona armia, stacjonująca w okolicy, czyni szkody w uprawach, kiedy bez zgody i wiedzy władz urządza gry wojenne. Co z tego jeżeli nawet płaci jakieś odszkodowania, zmarnowanej pracy, stratowanych pól, utraconych zbóż na chleb nic nie wynagrodzi.
— A do tego cholerskie żelastwo tankowe straszy żywiołe, krowy nie chcon sie doić. Nie tak ci to kiedyś u nas bywało.
Gospodarz pochodził zza Bugu i został tu przesiedlony, bez jego woli i zgody.
— Panie kapitanie - mówił z żalem — żeb ja mógł tu zamieszkać, musieli kogoś stąd wysiedlić. Ot zrobili krzywde i mnie, i tym co tu byli. Jaż nigdy nie chciał cudzego. Tam u mnie była Ziemia jak masło, a tut na tych piaskach to najwięcej kamieni sie rodzi. Całe życie przychodzi sie walczyć z kamieniami, a i na koniec pochowajo w cudzej ziemi i kamieniami przywalo.
Skończyła się jazda, gospodarz skręcał w boczną drogę do domu. Życzyliśmy sobie powodzenia i poszedłem dalej. Pewnie ze dwa kilometry szedłem piechotą, kiedy trafiła się następna okazja. Tym razem bez pogawędki dojechałem do Gwdy Wielkiej.
User avatar
jarekpi
Posts: 124
Joined: 12 Apr 2005, 23:55
Location: Szczecinek/Neustettin

Post by jarekpi »

Ciekawszy, moim zdaniem jest inny fragment "Powrotów", a mianowicie dlatego, że wyjaśnia jedną ze szczecineckich tajemnic: walki o cmentarz i górkę cmentarną w lutym 1945 r. Moim zdaniem relacja jest wiarygodna i bardziej do mnie przemawia, niż np. wspomnienia Kałużnego.

Tadeusz Łoszewski „Powroty” Wydawnictwo Comandor Warszawa 2001 (fragmenty)"
"...Na początku stycznia 1945 roku Erwina Lohrke (bauera u którego w czasie wojny pracował autor książki T. Łoszewski vel "Maluśki" - dop. JP) powołano do Volkssturmu. Zebraną grupę podzielono na plutony i trochę przygotowano do najprostszych działań wojskowych, a w lutym wyznaczono im miejsce oporu na górce cmentarza, u wjazdu do Szczecinka. Ten pluton to była zbieranina starych, chorych i niepełnosprawnych dziadków, samych rolników, którzy do niczego się nie nadawali. Mój Szef, czterdziestolatek, był bodajże najmłodszym żołnierzem w tej grupie. Uzbrojeni w jakieś muzealne karabiny, mieli dwa panzerfausty, parę sztuk broni krótkiej i zadanie: zatrzymać nacierającą na tym odcinku Armię Radziecką.
Siedząc na górce, mieli dobre pole obserwacji na to co się działo na dole, na drogach dojazdowych do miasta. Przez dwa dni oglądali odwrót regularnej armii niemieckiej. Widzieli oddziały piechoty, artylerię, wozy pancerne, oddziały zmotoryzowane, czołgi i ogarniała ich coraz to większa trwoga. Jeżeli ta zaprawiona w walkach armia nie potrafiła zatrzymać wroga, to jak oni to mają uczynić? Któryś z ich „grupy oporu" patrząc na ten gorączkowy odwrót musiał przemyśleć to co widział i wyciągnął z tego jedyny możliwy wniosek.
„Kameraden, widzieliście co się dzieje. Jeżeli zwiały czołgi i armaty, samochody i tysiące ludzi, to jak nasza grupa ma zatrzymać tę ogromną armię Iwanów? Oddamy parę strzałów i zginiemy, bo co my potrafimy i czym mamy to zrobić. Nasza grupa tej wojny nie wygra, a ta
wojna nie będzie trwać wiecznie. Mamy dwie możliwości: albo zginąć, albo zwiać do domów, przeżyć i pracować dalej na tej ziemi. Robić najlepiej to, co robimy całe życie. Dosyć już zginęło ludzi, ci co przeżyją, też będą musieli czymś żyć, więc my musimy przeżyć, aby dać im chleb. To nie zdrada, to gorzka prawda. Radzę, póki to jeszcze możliwe, ratować to, co jest do uratowania - życie i ochrona naszych rodzin”.
Wieczorem nie było już „grupy oporu", wszyscy rozeszli się cichaczem w różne strony. Erwin Lohrke wiedział, że jego rodzina ewakuowała się do teścia Büllowa, do wsi Sparsee (Spore) ruszył w tamtym kierunku i ukrył się w lesie, niedaleko domu.
Po przewaleniu się frontu, następnego dnia po tym jak Rosjanie nakazali wszystkim obcokrajowcom wynosić się do domu, ponieważ chcieli mieć czysty teren, tylko z Niemcami, do zagrody Büllowów znowu zawitali goście. Radziecki oficer chciał koniecznie zawrzeć bliższą znajomość z naszą gospodynią, Lisbeth Lohrke, i tak jak stała, z sześciomiesięcznym Klausem-Dieterem na ręku i Manfredem trzymanym za rączkę, mającym wtedy dwa lata i osiem miesięcy, została zaciągnięta do stodoły. Oficer kazał jej się rozebrać i położyć. Pomagał jej, odbierając Klausa-Dietera i rzucając dziecko na słomę. Manfreda oderwał od matki i pchnął w drugi koniec. Opór pani Lisbeth rozwścieczył napastnika, obiecał więc jej, że jeżeli mu nie ulegnie, to się to dla niej źle skończy. Odparła, że może ją zabić, a dobrowolnie się nie odda. Wobec takiej postawy napastowanej kobiety, oficer wyjął nagan i szarpiącej się ofierze strzelił w twarz. Kula trafiła w szyję pod brodą i wyszła w okolicy karku. Pani Lisbeth, pozbawiona jakiejkolwiek pomocy lekarskiej, umierała w męczarniach cały tydzień. Pochowano ją w ogrodzie, niedaleko domu. Po latach, nie zasiedlone gospodarstwo popadło w całkowitą ruinę, zarosło chaszczami, nie można już teraz znaleźć śladów po mogile.
Erwin Lohrke przyszedł nocą do domu teściów i zastał konającą żonę, nad ranem musiał się znowu ukryć w lesie. Już jej ani dzieci więcej nie zobaczył. Kiedy następnej nocy szedł do teściów, natknął się na radziecki patrol wojskowy i został odesłany do obozu jenieckiego w Grudziądzu. Zmarł śmiercią głodową we wrześniu 1945 roku. Myślę że miał jakąś chorobę jelit lub żołądka. Jego koledzy na obozowym wikcie z biedą, ale przeżyli obóz, mógł i on przeżyć. Ale on po prostu nie jadł nic. Nie mógł, czy nie chciał?..."
User avatar
lewy
Posts: 75
Joined: 07 Aug 2008, 12:31
Location: szczecinek

Post by lewy »

...w zwiazku z powyższym mam dwa pytanka
czy znane jest miejsce tego ( opisanego) gospodarstwa w sporym ?
i czy ( jak wynika z opowieści) górka cmentarna 27 lutego podczas wkraczania czerwonej armii, nie była obsadzona żadnym oddziałem niemieckim ?
Walcz o ziemie Słowian - naszych Braci Pomorzan
GIZIO

Post by GIZIO »

Wydaje mi się ,że chyba chodziło raczej o górkę"leszczynową",która znajduje się troche dalej,jadąc w kierunku Marcelina.Tam znajdują się do dziś pozostałości okopów,a w ziemi można znaleść drut kolczasty. 8)
User avatar
lewy
Posts: 75
Joined: 07 Aug 2008, 12:31
Location: szczecinek

Post by lewy »

GIZIO wrote:Wydaje mi się ,że chyba chodziło raczej o górkę"leszczynową",która znajduje się troche dalej,jadąc w kierunku Marcelina.Tam znajdują się do dziś pozostałości okopów,a w ziemi można znaleść drut kolczasty. 8)
...też tak myślałem że to nie cmentarna a ta bliżej Marcelina :)
a czy jest jakiś dokładniejszy opis poł. tego gospodarstwa - dość dobrze znam tereny koło Sporego :roll:
Walcz o ziemie Słowian - naszych Braci Pomorzan
User avatar
jarekpi
Posts: 124
Joined: 12 Apr 2005, 23:55
Location: Szczecinek/Neustettin

Post by jarekpi »

GIZIO wrote:Wydaje mi się ,że chyba chodziło raczej o górkę"leszczynową",która znajduje się troche dalej,jadąc w kierunku Marcelina.Tam znajdują się do dziś pozostałości okopów,a w ziemi można znaleść drut kolczasty. 8)
Problem w tym, że górka leszczynowa leży prawie kilometr od cmentarza. Moim zdaniem w tym przypadku chodzi o górkę cmentarną przy torach kolejowych. Z jej szczytu jest dogodne miejsce do ostrzału zarówno drogi, przejazdu kolejowego jak i całego przedpola. Sytuowanie stanowisk na szczycie górki cmentarnej "najstarszego cmentarza" raczej mija się z celem.
User avatar
jarekpi
Posts: 124
Joined: 12 Apr 2005, 23:55
Location: Szczecinek/Neustettin

Post by jarekpi »

lewy wrote:...czy znane jest miejsce tego (opisanego) gospodarstwa w sporym ?
Oczywiście, że jest znane, ale nie myślisz chyba, że ktoś na publicznym forum powie Ci, gdzie to jest. Na drugi dzień byłoby tam pełno wykopkowiczów, z Giziem i Waldkiem na czele. Sam zadaj sobie trochę trudu...
GIZIO

Post by GIZIO »

Panowie nie trzeba na publicznym,wystarczy na priwa do Giźia. :lol: :lol:
Post Reply